
SŁOMIANA OPOWIEŚĆ
,,Czy jest jeszcze gdzieś
Prawdziwa ta wieś
Zielona, pachnąca lnem?
Z polami wśród łąk,
Z garnkami, co schną
Na płotach do góry dnem?
Z chatami wśród pól
I z mlekiem na stół,
Z żelazkiem, co duszę ma?”
Może zapomniane już te słowa, nieaktualna melodia. Wszystko przecież przemija, odchodzi, zmiany następują na naszych oczach. Ale jeśli ktoś chce poszukać, skręcić z utartych szlaków, przechwycić w locie choć kilka nutek, to można zanurzyć się na nowo, odkryć znajomy zapach, odkurzyć wypłowiały obraz wspomnień z dziecięcych lat. Gdzie ptaki śpiewają jakby po staremu, gdzie błoto, powietrze posiada odmienny smak. Gdzie uśmiech i życzliwość ludzi, gdzie brak pośpiechu.
Zapraszam dziś w takie miejsca, bez podawania dokładnych adresów, bo przecież dla kogoś kto zna, będzie to czytelne, barwne, znajome. Podobnych miejsc mnóstwo, które nawet w tych trudnych czasach stoją otworem, przyzywają, ugoszczą. Wbrew stereotypom, rutynie, schematom myślowym. A nawet zabieg ten czynię z premedytacją.
Do stworzenia tego wpisu zmobilizowała mnie obserwacja polskiej wsi, przemian na niej zachodzących, unormowań, standaryzacji, naśladownictwa, które zabijają odmienność, wyróżnik, inność. Które narzucają szablon, z góry przyjęte racje.
To jakaś forma jakby wewnętrznego buntu, bo przecież w różnorodności piękno i niezwykłość. Oryginalność. Tam nie ma nudy, tam osobliwy nastrój spokoju i powagi. Ale by nie oddalić się zbytnio od polnej drogi, zapraszam na spacer – opowieść do niedawnych jeszcze czasów, odgrodzonych jakby parawanem wiklinowych zarośli. Zapraszam do choć krótkiego zbratania się z naturą. By może chociaż w tych kilkunastu obrazach dostrzec różnice, jak przed laty wyglądała wieś w różnych rejonach naszego kraju. Gdzie pielęgnowano własny styl. Z dumą przekazywano go następnym pokoleniom.
Dziś o zapomnianych słomianych strzechach. Zaglądamy z ogromną radością w podobne miejsca. Mamy nadzieję, że choć w drobnym zakresie udzieli się i Wam nasz entuzjazm, fascynacja, radość z odkrywania. Ale tym razem pragniemy, by oprócz obrazów dołączyć opowieść nieodżałowanego Pana Prof. Wiktora Zina. Bo któż inny mógłby z taką lekkością, wnikliwością bacznego obserwatora, niezwykle plastycznie otwierać oczy, uszy, serca. Nie zniechęcajcie się długością wpisu, czas poświęcony będzie procentować 🙂

,,Słomiana strzecha, jak każde doskonałe dzieło architektoniczne, ma wspaniały detal, niezrównaną fakturę i zadziwiający koloryt. Jest ona cudownie zgrana z otaczającym krajobrazem. Ośmielam się nazwać strzechę pomnikiem prostoty, logiki i swojskiego piękna.”
Tylko czy ktoś zastanowił się, jakie są sposoby pozwalające tak misternie ułożyć słomę na wielkim, stromym dachu, by pomimo śniegów i wiatrów stanowiła ona wodoszczelne pokrycie? Przeczuwałem, że jest to cała wiedza i kiedyś, widząc odartą ze strzechy stodołę, stanąłem przy niej ze szkicownikiem chcąc podpatrzyć mistrzów, którzy poszywali dach. Właśnie tam poznałem ciekawego człowieka, dla którego słoma nie miała żadnych tajemnic. Umiał wyplatać z niej warkocze, maty, słomianki, a nade wszystko poznał tajemnicę poszywania strzech. Usiedliśmy. Ja słuchałem, a on opowiadał:
– Pan może sądzisz, że wykonanie dobrego, słomianego dachu to prosta zupełnie sprawa? Gospodarze w tej wsi myślą podobnie i nawet sami próbują strzechy łatać, ale partaczą robotę. Bo słoma lubi pewną wprawną rękę.
Przerwałem mu prosząc, by zechciał opowiedzieć wszystko, co wie o narodzinach strzechy. Zgodził się. Wtedy właśnie wysłuchałem ciekawego wykładu i dobrze się stało, bo następnego roku mistrz zmarł. Spadł biedak z dachu, ale nie na miękką słomę, tylko na widły leżące w stodole.
W czasie tamtej rozmowy powiedział mi, że najbardziej sposobna na strzechę jest słoma żytnia, ale tylko z żyta ozimego, bo ta ma większą moc i nie kruszy się. Żyto na strzechę trzeba specjalnie starannie młócić, tak by w kłosach nie pozostało ani jedno ziarno.
– To jest zrozumiałe – wtrąciłem. Szkoda marnować żyta.
– Nie o to idzie mój panie – przerwał mi. Musisz pan wiedzieć, że gdy w kłosach pozostanie ziarno, wtedy wrony szukając w zimie karmy zniszczą całą strzechę, powyciągają dziobami źdźbła, poluzują powrósła, a wiatr dokończy dzieła zniszczenia. To jest ważne w naszym zawodzie.
Byłem niecierpliwy i spytałem:
– A od czego zaczynacie poszywanie dachu?
Mój rozmówca podszedł do dzikiej gruszy, w cieniu której leżała długa, dorodna słoma. Ujął sporą jej przygarść odwracając źdźbła, tak że połowa kłosów znalazła się z jednej, a połowa z drugiej strony.
– To jest słoma zwilżona, bardziej elastyczna, dopiero to nadaje się do skręcenia powrósła.
Wnet też w jego rękach znalazło się mocne wiązadło przypominające złotą linę.
– To czynność pierwsza. Teraz trzeba uformować zgrabny snopek.
Stary zadziwiająco wprawnym ruchem uchwycił potrzebną ilość słomy, przytrzymał ją kolanem, a później związał powrósłem, chowając jego końce pomiędzy źdźbła słomy.
– Czy to już wszystko?
– Nie, to dopiero początek, teraz rozpocznie się robota trudniejsza. Nasze wiązadło musi wytrzymać próbę.
Podeszliśmy do drzwi stodoły, gdzie przybity był dziwny przyrząd, zwany ,,widelcem”. Tworzyła go wypolerowana od częstego używania grabowa deska z podłużnym, wąskim wycięciem w środku. Rzeczywiście podobne to było do widelca. Mistrz słomy założył w wycięcie przygotowany snopek, przedzielony na dwie połowy, po czym przekręcił jedną jego część. Powrósło uformowało teraz ósemkę, a snopek stał się bliźniakiem złożonym z dwóch równych części, ale ściśniętych tak, że trudno było wyciągnąć zeń bodaj jedną słomkę.
– A co dalej?
– Resztę wykonuje się już na dachu. Z każdego bliźniaka trzeba ująć garść słomy i skręcić nowe powrósełko, które przewinięte przez szczeblinę dachowego wiązania potrafi mocno zespolić konstrukcję z pokryciem. Snopek układa się przy snopku idąc od okapu ku górze i tak powstaje strzecha. Ale naroża wykonuje się inaczej. Właściwie od nich należy pracę rozpocząć. Te ,,kiciaki”, przypominające gąsiory w dachówce, można wykonać już z pszennej słomy – nawet to ładnie wygląda, gdy głowacze są złote, a cała strzecha bardziej srebrna.
– Głowacze trzeba wiązać mocno i umiejętnie, bo od tego foremność i trwałość całej strzechy zależy. Natomiast do powstania kalenicy potrzebne są snopki umoczone w glinie. Układa się je raz w prawą, raz w lewą stronę. Dobrze też jest wzmocnić je drewnianymi kluczynami albo korzeniami perzu.
Wygląd słomianych dachów uzależniony jest od pory roku tak bardzo, że można mówić o jakimś ,,strzechowym kalendarzu”.
W zimie, gdy pola i ogrody przykrywa gruba warstwa śniegu, strzechy są mało widoczne, ale ich kształty rysują się spod białej powłoki, tworząc cudowną architekturę miękko modelowanych zaklęśnięć i wypukłości. Gdy zaświeci słońce, a śnieg zalśni tysiącami migocących iskier, gdy zjawią się błękitne cienie, wtedy w pryzmach zimowych dachów odnajdujemy prawdziwe bogactwo doskonałych kształtów, a każdy snopek znajomej strzechy, chociaż przykryty śniegiem, ujawni swe istnienie. Czasem śnieg sięga do okapów chat i stodół, dachy wznoszą się wówczas jak nierówne pagórki na białej pustyni i tylko smugi dymu świadczą, że tam, wewnątrz tych nikłych wyniosłości, żyją ludzie. Niebo w zimie jest przeważnie szare, na jego tle stoją nagie drzewa, a na nich – zamiast liści – siedzą czarne, zmarznięte wrony. W taki dzień zazwyczaj ogarnia człowieka tęsknota za wiosną i słońcem. Smutne, zimowe dni są krótkie, słońce ledwie pokaże się, wnet zachodzi, świt brata się z wczesnym mrokiem. Noc jest przeraźliwie długa. Niekiedy w taką noc coś zaczyna targać gałęziami drzew. Wrony kraczą wtedy, szyby w oknach drżą, a od pól nadlatuje południowy wiatr, niosący ze sobą odwilż i niepokój.
Zdarza się, że rankiem mróz traci swoją moc, śnieg szarzeje, wróble i sikorki zaczynają głosić zbliżanie się weselszych dni. Przez jedną noc strzechy straciły swą pyszną biel i miękkie kształty. W południe ze stromizny dachu zaczyna ściekać woda. Gdzieś w okolicy komina pojawiają się wtedy ciemne, sterczące źdźbła słomy, a później tworzą się słomiane łysiny. Gdy dzieje się to w połowie stycznia, wiejscy ludzie z bojaźnią patrzą w niebo, wiedząc, że zima będzie jeszcze długa i surowa, ale gdy śnieg topić się zacznie pod koniec lutego, wówczas wszystko jest możliwe, nawet wczesna wiosna.
W marcu słońce ujawni swą moc, pokona zimę i to właśnie najwcześniej na strzechach. Ciemne plamy słomy każdego dnia będą się powiększały. Wyjrzą spod śniegu narożne snopki i sękate kluczyny, które ujmowały kalenicę. Tylko na stodole śnieg z uporem będzie oblepiał bocianie gniazdo, ale w końcu i ono wyschnie oczekując na powrót swych gospodarzy. Przy okapach słomianych dachów zjawią się wtedy srebrne i długie sople lodu, nieosiągalne marzenie wiejskich maluchów. Aż kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym strzecha zacznie schnąć i parować już bez odrobiny śniegu. W tym czasie rzeki będą jeszcze ścięte lodem, a w wiejskich opłotkach pozostaną grube płaty śniegu. To nic, że wieczorami powróci tęgi mróz. Strzechy przystrojone już będą w wiosenną szatę.
Koloryt słomianych dachów jest zadziwiający, zaraz po zimie są one ciemne i ziemistozielone, a gdy wyschną, nabierają szczególnej barwy, jakiejś specyficznej szarości, w której wyczuć można kobalt, i karmin. Stanie człowiek wiosną i patrzy na błękitne niebo, po którym płyną strzępiaste obłoki. W dole stoją rzędem stodoły, ich strome dachy mienią się barwami ciepłych tonów brązowych i złotych. Wystarczy podejść kilka kroków dalej, a już kolory zmieniają się. Strzechy są prawie fioletowe, trochę jaśniejsze od zaoranej ziemi, ale właśnie obłok przysłonił słońce i dachy zadziwiły nas głęboką, oliwkową zielenią. Może ktoś mi nie uwierzy, ale zdarza się, że strzechy w całej wsi są błękitne jak niebo. Żeby to zobaczyć, należy spojrzeć na nie zaraz po deszczu, kiedy słoma jest mokra. Wtedy jak zwierciadło odbijają niebo, kradnąc jego kolor. Wczesną wiosną, gdy drzewa jeszcze nie rozwinęły swych pąków, a gospodynie nie zdążyły pobielić chat, gdy ledwie zazieleniła się trawa nad mokradłami, strzechy niepokoją nas najbardziej. Na ich pozornie bezbarwnych połaciach można oglądać całą orgię barw: zielonych mchów, złotych wiechci, rdzawych i czerwonych plam. W marcu przylatują bociany. Te ptaki są tak związane ze strzechami, jak strzechy z naszym krajobrazem. Słomiane dachy pokrywa czasem srebrny szron rannych przymrozków, mokradła ścięte są lodem, ale jeśli powróciły bociany, jeśli już klekocą na dachu – znak, że powróciła wiosna.
Później przychodzą ciepłe dni, świat pełen jest barw, głosów i zapachów. Każdy dzień jest dłuższy od poprzedniego. Wszystko rośnie, kwitnie, składa hołd słońcu. W tym czasie strzechy toną w kępach zieleni krzewów i drzew. Aż trudno uwierzyć, że to te same słomiane dachy, które zimą pokrywał śnieg. Gęste nawisy gałęzi rzucają na słomiane dachy błękitne, ruchome cienie. Jakże odmienny jest nastrój lata i zimy. Wiosna zamienia się w lato. Nagrzane słońcem strzechy wypiętrzają się z łanów kwitnących kwiatów, modrego lnu, dojrzewającego zboża.

Ale i lato ze swymi urokami i burzami kończy się. Z pól zwieziono już zboże, z łąk drugi pokos siana. Tuż pod strzechami wiszą festony ciężkich liści tytoniu. Schną one i najpierw stają się zielone, później złote, a w końcu czerwono miedziane. Jest to czas dostatku, czas ociekający wszystkimi kolorami, jakie odróżnić potrafią ludzkie oczy. W tym barwnym otoczeniu – pośród złotych stert słomy, kwitnącej jarzębiny – strzechy wyglądają inaczej niż w lecie. Są jakieś ciemniejsze i smutniejsze. W końcu pokrywa je zwyczajna, stara słoma, która zdążyła wyrudzieć i zszarzeć. Pod koniec października barwy jesieni gasną. Po polach snują się mgły i dymy pastuszych ognisk, zza ich błękitnych i srebrnych firanek majaczą strome sylwety słomianych dachów, oczekujących na pierwsze przymrozki i pierwszy śnieg. Jest jednak w naszym kalendarzu pewien okres, który poprzedza jesienny smutek, dni będące ostatnim uśmiechem odchodzącego lata. Nad polami i łąkami unoszą się wtedy pasemka przędzy pajęczej, od dawien dawna zwane babim latem. Niebo jest już blade, złocą się liście topól, a na każdym zeschłym badylu ostu rozwieszone są białe, zwiewne nici, które wiatr porywa i niesie gdzieś hen daleko, w zamgloną dal. W takie dni, pachnące dymem i dojrzałymi jabłkami, można zobaczyć strzechy pokryte babim latem, tak, że z oddali wydają się jak oszronione. W ciepły słoneczny dzień wygląda to niesamowicie.
Złudny jest czas babiego lata i niekiedy jeden dzień wystarczy, by krajobraz odmienić na szary, zamoknięty i chłodny. Późna jesień jest smutna, ludzie oczekują zimy, wspominają słońce.
A kiedy spadł pierwszy śnieg i pobielił strzechy, wtedy zaczynała się zima, a historia powtarzała się od nowa. I taki jest udział słomianych dachów w polskim kalendarzu i pejzażu.
Dziękujemy 🙂
M.
12 kwietnia 2021 13:11Dzień dobry 🙂
Gosiu i Błażeju takie miejsca mają w sobie coś niebywałego i niesamowitego. Jakby czas się zatrzymał i ludzie żyli swoim rytmem, spokojnie i bez pośpiechu. Zdjęcia mi się bardzo podobają i mają swoją magiczną MOC, że człowiek zapomina o wszystkich troskach jakie go dręczą.
Pozdrawiam serdecznie 🙂
admin
12 kwietnia 2021 13:46Dzień dobry Michale 🙂
trzeba wdzięczność okazywać, że są lub powstają takie miejsca, że można korzystać, zatrzymać się w pędzie. Pewnych zmian nie sposób zatrzymać. Może nawet z czasem w komórce nie znajdziemy prostych, znanych pojęć, jak snopek, powrósło, półkopki.
Będzie / jest jak u Asnyka:
,,Wy nie cofniecie życia fal,
Nic skargi nie pomogą,
Bezsilne gniewy, próżny żal,
Świat pójdzie swoją drogą”.
Warto korzystać, tym bardziej, że w dobie pandemii miejsca te zapraszają, są otwarte.
Dziękujemy 🙂