FOTOGRAF POWIETRZA
Często nasze życie, codzienność przyrównuję do motka wełny. Nie zawsze starannie zwiniętego kłębka, jakby nie było jednej długiej nici. Rozplątywanie nierzadko trwa długo i jest mocno absorbujące czas. Nie wspomnę, że wymaga to uwagi, cierpliwości, a czasem wręcz zawziętości 😉 Kawałeczek po kawałeczku… Podobnie jest z historiami, które zgłębiamy, poznajemy, czasem jedynie lekko dotykamy, nieuważnie omijamy… za czas jakiś może powracamy w znane już miejsce, by tym razem wybrać inny kierunek wędrówki, poznać nowe kąty, inne twarze. Układamy w ten sposób te codzienne puzzle, porozrzucane, wymieszane niby w nieładzie. Życie jednak uzmysławia nam, że te wszystkie elementy do siebie idealnie pasują, oraz jak bogaty obraz można z nich stworzyć.
Lubię sięgać, poszukiwać, poznawać, otwierać kolejne okna, uchylać następne drzwi… miejsca, nazwiska, daty. Z pozoru chaos, ale cierpliwość i ciekawość pozwala uzupełniać tę życiową mozaikę. Wówczas dopiero widać, jak bardzo są te naczynia połączone ze sobą, jak pasjonujące i różnorakie występują powinowactwa, bliższe lub dalsze koligacje. Jak każda oś życia ma sens, jasność, ład i porządek.
Przed kilku już laty (jak ten czas leci) otrzymałem w prezencie piękną książkę – album autorstwa Wiktora Wołkowa pt. ,,Moje Podlasie – z dziennika fotografa”. Duży format, ciężki wolumin, zarówno okładka jak i całe wnętrze w delikatnych odcieniach sepii. Ponad 200 stron, mnóstwo starych fotografii. Pod niektórymi odręcznie spisane notatki, myśli, chwile wspomnień Autora.
Złapałem wówczas w palce początek tej przysłowiowej ,,nitki” z motka. Ujął mnie ten prezent, jakieś trudne do zdefiniowania uczucia… Za każdym razem kiedy sięgam po ten tom, otwieram znajome już strony, powtórnie czytam te same słowa, przywołuję cudowny czas, kiedy po raz pierwszy album ten znalazł się w moich dłoniach. Niezwykłe te uczucia trwają, cudowne, tajemnicze, szczególnie bliskie.
Wciąż czegoś w życiu poszukujemy… zadajemy mnóstwo pytań, otrzymujemy na nie bardziej lub mniej satysfakcjonujące odpowiedzi. Czasem zadowalamy się, pozostawiamy ledwie temat dotknięty, a innym razem jest to początek niezwykłej nowej drogi. Później dopiero dowiedziałem się, że był to ostatni album oddany przez Wiktora Wołkowa do druku. Że zdążył dokonać jeszcze ostatecznej korekty, nim odszedł na zawsze. Nie doczekał już efektu końcowego, nie dotknął okładki, nie zajrzał do środka, nie przywołał wspomnień patrząc na wybrane przez siebie zdjęcia.
Nigdy więc nie było mi dane poznać osobiście Autora, choć ten pierwszy album pozwolił jakby otrzeć się, poznać w kolejnych krokach Jego życie, Jego twórczość. W kolejnych latach moja półka w bibliotece wzbogaciła się o następne publikacje tego wspaniałego Fotografa. Jak po nitce do kłębka, dotarłem do Regionalnej Telewizji w Białymstoku oraz dwóch pięknych filmów dokumentalnych o Wiktorze Wołkowie, zrealizowanych przez Panią Beatę Hyży – Czołpińską. Poznaję Jego we wspomnieniach Przyjaciół, Znajomych, archiwalnych wywiadach, wycinkach prasowych dostępnych w sieci. Poznaję jako nie tylko Fotografa ale przede wszystkim niesamowicie delikatnego Człowieka.
Dwukrotnie podróżowałem rowerem ścianą wschodnią, pokonywałem wówczas też rozległe tereny Podlasia, miejsca wybitnie ukochane przez Wiktora Wołkowa. Podróż taka pozwala na spokojne, powolne poznawanie mijanych przestrzeni. Zatrzymywanie się, rozmowy z mieszkańcami, dotykanie, czucie każdym zmysłem, smakowanie… Z perspektywy czasu dostrzegam jednak jak bardzo to poznawanie było niepełne, skromne, oraz jak wiele wniósł w kolejnych latach w to dopełnienie właśnie poprzez swoje albumy Wiktor Wołkow.
Nieżyjący już Janusz Korbel, wspominał Wiktora Wołkowa takimi słowy: ,, Moje pierwsze spotkanie z nim miało miejsce w 1984 r. w… kiosku „Ruchu”. A dokładnie z jego albumem, zatytułowanym po prostu „Wołkow”. Czarno-biały album. Piękny! Zapierający dech! Połączenie mistrzostwa fotografii z mistrzowskim tekstem Edwarda Redlińskiego i mistrzowskim opracowaniem graficznym Anny i Andrzeja Strumiłłów. Ukazujący przyrodę w kontekście odchodzącej kultury. Wiele zdjęć przypominało japońskie malarstwo tuszem. Kupiłem od razu trzy, żeby były na prezenty”
,,Japońskie malarstwo tuszem”… wspaniałe porównanie. Od siebie dodam, że spoglądając często na te podlaskie prace dostrzegam jakby rysunki, które wyszły spod ręki Prof. Zina, wykonywane ,,piórkiem i węglem”. Rozrzedzone, falujące, drgające powietrze, jakby nieostre, schowane za tajemniczym woalem… Refleksy świetlne, skrzenia, migotania, mgnienia… ulotność i eteryczność…
,,Czar Podlasia”, ,,Narew”, ,,Podlasie, Supraśl, Puszcza”… ,,Moje Podlasie”
Niezliczone ilości zdjęć, wspaniałych kadrów, uwiecznionych w ciszy, samotności… nierzadko trudzie.
Pozwolę sobie zacytować wspomnianą powyżej Panią Beatę Hyży – Czołpińską z wypowiedzi o Wiktorze Wołkowie: ,, Robiąc film dowiedziałam się, że bardzo lubi kaczeńce. Zaskoczył mnie tym, zresztą często mnie zaskakiwał. Moje zdziwienie było tym większe, że nie robił im zdjęć teleobiektywem, tylko kiedyś wyciągnął ze swojej torby rosyjski kombinezon, kupiony gdzieś na targu, a służący do pracy w terenie skażonym radioaktywnie, ubrał się w niego i wszedł do wody po pas, żeby w ten sposób sfotografować swoje ulubione kwiaty”
,,Nigdy wcześniej nie widziałam też wschodu słońca! Czekaliśmy na to na rozlewiskach Biebrzy: ja zmarznięta, a Wiktor szczęśliwy! Mówił, że właśnie wschody słońca dają mu siłę. I wtedy ja też poczułam, że w narodzinach dnia naprawdę jest jakaś magia i moc. Nagle opadły mgły i rozkrzyczały się ptaki. Wiktor wszystkie potrafił nazwać. Takich wschodów słońca sfilmowaliśmy sporo, a każdy był inny. Tylko Wiktor był zawsze tak samo szczęśliwy…”
,,Filmowaliśmy też zachody słońca, w różnych miejscach. Jeden był bardzo wyjątkowy, a to z powodu Wiktora, który znowu mnie zaskoczył. Pojechaliśmy wtedy nad Śniardwy, gdzie miał swoje ulubione miejsce. Filmowaliśmy, stojąc na zboczu, a Wiktor się rozebrał, założył płetwy i maskę, i popłynął wprost w kierunku zachodzącego słońca. Mam to zarejestrowane i chcę użyć do kolejnego filmu, bo jestem mu to winna…”
Pani Beato, serdecznie Dziękuję za wszystkie Pani piękne filmy (jestem cichym wielbicielem 😉), ale szczególnie dwa: ,,Cztery pory roku Wiktora Wołkowa” i ,,Cały kosmos Wołkowa”
,, Od wiosny do jesieni Wiktor spał na dworze, a dokładnie na tarasie swojego domu. Spanie we wnętrzu mu nie odpowiadało, brakowało mu przestrzeni. Mówił, że „w chacie jest za gorąco”. Wolał oglądać gwiazdy i być budzony śpiewem ptaków. Mój film „Cztery pory roku Wiktora Wołkowa” zaczyna się właśnie od sceny, gdy Wiktor budzi się na tarasie. To nie była inscenizacja dla potrzeb filmu.
Moim zdaniem, w fotografiach Wiktora jest coś nieuchwytnego, coś, co możemy nazwać duszą, czego często brakuje w fotografii cyfrowej. W jego fotografiach jest tajemnica, bo i w nim ona była.
Odczuwał nostalgię za przemijającym pięknem, powtarzał, że po prostu trzeba fotografować to, co bezpowrotnie ginie!”
Napisałem w pierwszych słowach o motku wełny… tak się składa, że codziennie mamy szansę stawiać kolejne kroki, poszerzać swoją wiedzę, otwartością poznawać, przyciągać niejako to co nowe, nieznane…
Poprzez albumy Wiktora Wołkowa, poznaję więc jakby równolegle, twórczość Pana Andrzeja Strumiłły oraz Pana Edwarda Redlińskiego. Jedna nitka w motku a ileż pasjonujących historii, kolejnych wielkich Postaci. Wystarczy jedynie tę nitkę delikatnie rozsupłać, starannie zwracać uwagę by nieopatrznie nie zerwać, nie zagubić później urwanego końca…
Niecałe trzy tygodnie przed śmiercią Wiktora Wołkowa, Pan Andrzej Strumiłło we wstępie albumu ,,Moje Podlasie” napisał takie słowa: ,,Wiktor jest przykładem harmonijnej jedności człowieka z miejscem, w którym wypadło mu żyć. Można powiedzieć, że Biebrza, Narew, Supraśl – rzeki, którymi pływał – płyną w nim. Na ich rozlewiskach witał przyloty gęsi i żurawi, toki batalionów i cietrzewi. Zanurzony w bagnie trwał, podglądając cierpliwie gody ważki. Z wysokiego brzegu Biebrzy żegnał płomienne, chylące się za horyzont słońce, podziwiał jego refleksy na misternej konstrukcji chmur. Potrafił ptakiem będąc, ukazać nam nieznane piękno form, struktur i barw ziemi widzianej z góry. Dostrzegał i cenił to, co odchodzi, a tyle wieków służyło człowiekowi: strzechy i gniazda, stogi na bagnach, drewniane czółna, polne trakty, konie robocze, a także i to, co było świadectwem ducha i nadziei człowieka tutejszego: krzyże przydrożne, kapliczki nadrzewne, małe świątynie wielkiej wiary i ekumenii.
Widzę Wiktora, jak niesie motocykl na plecach przez grzęzawiska, kanadyjką przedziera się przez trzcinowiska, szuwary, wodorosty, gazikiem drapie się na piaszczystą górę, biegnie przez las na nartach z rudym psem, jak w kopnym śniegu podchodzi żubry, dźwigając aparaty, rury teleobiektywów i statywy.
Dzięki benedyktyńskiej pracowitości i charyzmie, Wiktor zgromadził gigantyczny zbiór negatywów i przeźroczy, który jest dokumentem piękna, a także losów Ziemi Podlaskiej.
To było dawno. Miałem szczęście pracować nad pierwszym czarno – białym albumem fotografii Wiktora ze znakomitymi tekstami Edwarda Redlińskiego, smakując jego męski ascetyzm i lapidarność przekazu. Ta czarno – biała poetyka graficzna i oszczędność środków pozwoliły na akcentowanie tego, co w konstrukcji i dramaturgii obrazu było najważniejsze”.
Pięknymi słowami pożegnał Wiktora Wołkowa poeta Wiesław Szymański: ,, Nikt nie fotografował bocianów tak jak on; pamiętamy bocianie gniazdo na tle kuli słońca wschodzącej czerwienią ponad horyzont.
Nikt nie fotografował tak jak on biebrzańskich łąk – samotny stóg siana niczym wyspa na oceanie rozlanej rzeki, albo stado krów w przeprawie na drugi brzeg.
Krzyży rozsianych po podlaskiej ziemi też nikt tak nie fotografował – pochylonych w świętym milczeniu nad przeszłością, z niepokojem zwróconych w stronę przyszłości – krzyży chwały i pogardy, miłości i nienawiści, pokory, prośby i modlitwy.
Żelaznych, drewnianych, kamiennych… niedających się zapomnieć znaków tej ziemi – ziemi wielu religii, wyznań, kultur i tradycji.
Nikt – tak jak Wiktor Wołkow – nie fotografował podlaskiego pejzażu.
Miał czucie miejsca, czasu, momentu – jakieś instynktowne, podświadome – jak gdyby niebiosa obdarzyły go dodatkowym zmysłem. Dlatego właśnie jego zdjęcia są tak bardzo jego, czytelne – i pełne tajemnicy, rozpoznawalne – ale i szyfrowane jakimś dziwnym kodem jestestwa”.
Cichy, skromny, wrażliwy, choć tak Wielki… niewiele mówił o sobie, znakomicie przemawiały Jego Fotografie.
,,W zasadzie zaczynałem od zera i metodą prób i błędów bardzo długo sam do wszystkiego dochodziłem. To był początek lat 50-tych, nie było wtedy ani kółek fotograficznych, ani podręczników. Dopiero gdzieś w latach 60-tych zacząłem robić poprawne technicznie zdjęcia. Nikogo nie naśladowałem. Poszedłem swoją drogą w fotografii. Z założenia niczego poza Podlasiem nie fotografuję. Kiedyś mi nawet Wiesiek Kazanecki powiedział, że ja tak naprawdę fotografuję powietrze. Sensu w tym nie ma za grosz, ale to działa jak narkotyk: gdy robię zdjęcia, to czuję się, jakbym był na haju…”
Wszystko zaczęło się od Prezentu 😉 piękną wiosną, zakwitły wówczas krokusy na Polanie Chochołowskiej. Z dala od Podlasia, a jak bardzo wyraźny ślad odcisnęła we mnie ta chwila. Kiedy znalazła się ta książka w moich dłoniach, zobaczyłem jej okładkę, przekartkowałem, już wiedziałem… Dziękuję.
Małgorzata
25 marca 2019 10:18DZIĘKUJĘ BŁAŻEJU.
Piękny tekst, okraszony barwnymi zdjęciami 😊
I niezwykła osoba.
Rozlewiska Biebrzy i NARWI mają swój niepowtarzalny urok, zwłaszcza wiosną. ZAPRASZAM WSZYSTKICH NA PODLASIE.
admin
25 marca 2019 17:20Dziękuję Małgosiu 😉 Piękny Człowiek, Piękne Miejsca, Twoje Obrazy posiadają dla mnie ,,DUSZĘ”. Post ten nie mógł bez nich powstać… Tęsknię za ciepłem i kolorytem Podlasia… Pozdrawiam Cię ciepło 😉
Małgorzata
26 marca 2019 13:47Zatem zapraszam na Podlasie 😊
Jeszcze przez jakieś 2 tygodnie rozlewiska będą tętniły wiosennym życiem, gwarem i kwieciem. To WSPANIAŁE miejsce dla wszystkich miłośników przyrody w jej niezliczonych odmianach i łagodnych pejzażach.
Pozdrawiam, M.