PODLASIE Z DOMIESZKĄ TUSZU
oraz podtytułem: ,,NA GANKU O POLSKOŚCI”
Mijają już trzy lata od Naszych ostatnich ,,Skansenowych spacerów”. Najwyższa więc pora by powrócić z kolejnymi opowieściami. A powrót ten jest powrotem szczególnym, bo właśnie do miejsca, gdzie przebywaliśmy ostatnio. To drogi i rozdroża Podlasia, miejsca znane ogółowi ale i ścieżki meandrujące spokojnie gdzieś na obrzeżach, cichych krańcach naszej Ojczyzny. Gdzie można przysiąść, posłuchać melodii wiatru, a może własnych myśli zagubionych lub zagłuszonych zgiełkiem codzienności. Gdzie czas by porozmawiać o ważnych tematach, które jakby coraz mocniej odległe, nie mające siły by przebić się przez zgiełk, niepokój, zawirowania, zepsucie czy szum wydobywający się z otoczenia, jak z rozstrojonego starego radioodbiornika. Słaby głos wówczas przykrywają trzaski, szmery, zgrzyty. Hałas, stukot, czy inne głuche odgłosy.
Stąd nie tyle ucieczka, co z rozmysłem obierany kierunek, ponieważ do takich właśnie miejsc lubimy wyruszać. W nich słowa brzmią prawdziwie, tak jak brzmieć powinny. Przemawiają prosto, od serca i do serca.
Skansenowe spacery już tradycyjnie z niezapomnianym głosem Profesora Wiktora Zina. Niekoniecznie o tym co obok, co dostrzega w danej chwili wzrok. Często to opowieści o odległych miejscach, jakby przeniesionych w czasie i przestrzeni. Profesor wraca w nich do świata, który niestety istniał już tylko w Jego wspomnieniu, utrwalonym na taśmie magnetofonowej lub starych kartach książek. Pogodne i serdeczne opowieści przeplatają się z tragicznymi zdarzeniami mrocznych czasów okupacji. I choć dobieram je wg własnych upodobań, osobistych potrzeb, myśli, które poszukują stycznych płaszczyzn, to wyrażają one jedno – umiłowanie ojczystej ziemi, pielęgnowanie pięknej mowy, tradycji, polskości.
Poprzednie wpisy ilustrowane Naszymi obrazami dotykały a to dachów, słomianych strzech, a to drewnianych płotów, jeden z wpisów dotyczył nawet pewnej niezwykłej Sokolarni. Serdecznie polecam te motywy, zapraszając do kolejnej odsłony. Kiedy piszę te słowa, za oknem pada deszcz, dobra to chwila by przysiąść na ganku pod drewnianym daszkiem i posłuchać. Osobom, które znały melodię głosu Profesora będzie tym bardziej przyjemnie. A jeśli dla kogoś będzie to zbyt mało, dołączam poniżej linki do poprzednich publikacji.
http://naskrajukraju.pl/?p=9865
http://naskrajukraju.pl/?p=10098
http://naskrajukraju.pl/?p=10612
Zapraszamy więc na garść luźnych opowieści Profesora Wiktora Zina w połączeniu z Naszymi obrazami z Podlasia. Przedstawionego dziś odrobinę inaczej, bo z ,,domieszką tuszu”. Starsi wiekiem czytelnicy zapewne pamiętają niezwykłe audycje telewizyjne zatytułowane ,,Piórkiem i węglem” prowadzone przez prof. Zina, z jego ulubionym wschodnim zaśpiewem oraz kawałkiem kredy i węgla w dłoni. Pragnąc uatrakcyjnić, przepleść dzisiejsze opowieści, zabarwimy całość tuszem… Tak więc prezentują się ulubione Nasze ścieżki w odmiennej odsłonie 🙂
,,Przywołam tu pewne wspomnienie. Podszedł do mnie srebrzysty staruszek, któremu wszyscy kłaniali się, a ja nie wiedziałem, kim on jest. To były Zielone Świątki, pośród pól urządzono chłopskie święto ludowe, z przemówieniami i wiarą, że chłopi polscy potrafią – jak zawsze – żywić i bronić. Ten pachnący lawendą staruszek, poruszający się rozważnie przy użyciu laski, podszedł nagle do mnie, jak do starego znajomego, mówiąc: – A my, panie Wiktorze, odejdźmy od tego oficjalnego zgiełku i porozmawiajmy. Nie wiedziałem jeszcze, kim jest, ale jakaś pani – może Jego opiekunka – powiedziała z troską: – Mistrzu Melchiorze! Nie oddalajcie się zbytnio. To było moje pierwsze spotkanie z Melchiorem Wańkowiczem. Jak okazało się, należał do tych, którzy oglądali moje audycje „Piórkiem i węglem”. Usiedliśmy. Wańkowicz powiedział: – Możesz się na mnie powołać lub nie. Twoja sprawa. Ale przekaż to Polakom. Przed nami rozciągały się pola obramowane na horyzoncie lasem, wyżej płynęły obłoki, Wańkowicz uniósł do góry prawą dłoń: – Zauważ, ręka ma pięć palców, a my, Polacy, mamy swoich pięć świętych liter „M” i biada każdemu, kto się targnie na jedną z nich. Słuchałem coraz bardziej zafascynowany. On pięknie opowiadał: – Pierwsze „M” to Matka Boska. „Panna święta, co jasnej broni Częstochowy i w Ostrej świeci Bramie”. Biada temu, kto tknie to pierwsze „M”. Jest w Polsce przegrany i to na zawsze. – A drugie „M”? – zapytałem. – Drugie to ten, który napisał te słowa, stwarzając polskie odniesienie do Boga i Ojczyzny – mój drogi – Mickiewicz! Dotychczas pozornie w pełni doceniona świętość polskiego języka, naszego myślenia i postępowania.”
,,Trzecie „M” musi być tobie bardzo bliskie i lepiej znane niż mnie. To Matejko – genialny wizjoner. To On przetłumaczył historię Polski tak, że pojęli ją i pokochali nawet analfabeci, i ci z doktoratami. A taki jeden łobuz twierdzi, że On był lichym malarzem (nie wiem, kogo miał na myśli). Matejko dla naszej kultury to postać gigantyczna. – A czwarte „M” mistrzu? – Rozmarzone oczy i cicho wypowiedziane pytanie. – A czy wyobrażasz sobie kulturę polską bez mazura z „Halki” i kuranta ze „Strasznego dworu”? – Nie. – A zatem nie pytaj. – Mistrzu! Jak zakończysz swoje wspaniałe przemyślenia? – Idzie ci o piąte „M”? Spójrz przed siebie, co widzisz? – Pola pocięte miedzami… – Otóż to, tylko że te pola są pocięte i zbratane miedzami. To one stanowią święte, polskie „M”. Niech będą przeklęci wszyscy ci, którzy ośmielą się tknąć ten święty symbol naszego krajobrazu, co Polskę Polską czyni.”
,,Tyle lat minęło od naszej rozmowy z tym wyjątkowo mądrym i błyskotliwym człowiekiem.”
,,Z tej strony Bugu pola przypominają fragment witraża, w którym rolę ołowianych obramień tworzą miedze. Pomiędzy nimi zjawiają się złote niwy kwitnącego rzepaku, a tuż obok ciągnie się zielony łan oziminy. Zroszone pole skradło niebu odrobinę błękitu, dlatego ma odcień szmaragdowy, ale już za następną miedzą zieleń jest ciepła i bardziej jaskrawa. Te plamy barwne przerywa ciemny, ledwie wczoraj zaorany ugór. To cała paleta malarska.”
,,A może to tylko moje urojenia? Wracam do tematu. Miedze stanowią niewątpliwie ważny element naszego krajobrazu. W terenie sfalowanym potrafią przypominać wstęgowy ornament, stworzony przez kogoś, komu nieobce były prawidła kaligrafii, a może i rytmu. Niekiedy miedze tworzą krawędzie terenu, który unosi się lub opada, tworząc monumentalne schody, będące zarazem systemem odwadniania pól. Powstaje skomplikowany relief, który jest nie tylko wielopokoleniowym kodem własności, ale i wysublimowanym pięknem form. Gdyby te podziały wklęsłości i wypukłości zmniejszyć, odlać w brązie, powstałoby osobliwe dzieło medalierstwa upamiętniające epokę. Każdy metr bieżący miedzy to pomnik hojności Matki Przyrody, a może aż relikt wielowiekowej historii. Pług mógł miedze podorać, ale nie śmiał jej zniweczyć, bo wtedy rozlegał się ewangeliczny nakaz: Redde, quod debes. Na świętych miedzach rosły złote dziewanny, różowił się ślaz, tu pod kępami wyłożystej trawy znajdowały schronienie zające, ptaki wiły gniazda i tu bratały się ze sobą pokrzywa, podbiał i łopiany. Pamiętam też uwagę śp. prof. Władysława Szafera: – Mój Panie! Na jednym łokciu polskiej miedzy możesz odnaleźć kilkadziesiąt gatunków roślin, od mchu zaczynając, na Mickiewiczowskich gruszach kończąc. Jeśli tak, to każda miedza stanowi osobliwą wnękę ekologiczną. Ja sam znam miedze, na których rosły skarlałe, bo skarlałe, skrzypy i widłaki.”
,,Na razie miedze dotrwały do XXI w., ale nie zapominajmy o problemie i o piątym, świętym dla Polaków symbolu „M.”
,,Czy znajdzie się ktoś, kto potrafi wyobrazić sobie dwór, dworek, zaścianek polski bez ganku? Nie! Bo klimat i obyczajowość polska wymagały wręcz istnienia „wystawy” alias ganku, czyli przedsionka, przez który do sieni się wchodziło. „Tu, na ławeczkach ustawionych naprzeciw siebie, można było swobodnie porozmawiać, obserwując krajobraz (okolicę) i drogę, po której toczyły się wozy, kolaski, a czasem przejechała dostojna kareta. Chłodek otaczał to miejsce. Zieleń zespoliła się tu z architekturą, ganek z pnączami: chmielem, dzikim winem. Słońce, przekradłszy się przez szeleszczące grodzie liści, tworzyło bajkowy świat ruchomych pobłysków i świetlików. Nawet psy i koty lubiły tu przebywać.”
,,Można założyć, że ganek stanowił osłonę „wschodów” prowadzących do budynku. Jego dach wspierał się na słupach. W ganku „błon nie masz ni okiennic”. Był więc ganek budowlą ażurową, niekiedy „z dwóch stron balasami otoczony”. Zawsze wywyższony, „przed nim wschody prowadzące do drzwi na zawiasach z wrzeciądzem”, ale ganek „mógł być wkoło obwiedzionym”. Dziś nazwalibyśmy to galerią, a może podcieniem. My zajmiemy się gankami wprowadzającymi ludzi do budynku. Niekiedy dawne opisy podają: „Nad gankiem salka zabudowana”. Mowa tu o gankach piętrowych, z „facjatą”. Ganek jest to więc niewielkie, ażurowe pomieszczenie. Łącznik między krajobrazem a mieszkaniem.”
,,Schody, dwa słupy podtrzymujące dwuspadowy daszek. Pomiędzy słupami, a ścianą – balustrada – owe balasy, stanowiące równocześnie oparcie dla ławek ustawionych prostopadle do ściany domu. Niekiedy balustrada i z przodu osłaniała te ławki, ramując wejście. To i cały ganek.”
,,Wracamy jednak do naszego ganku, wspartego tylko na dwóch, a najwyżej czterech słupach. Zaosie, gdzie urodził się Mickiewicz, Mereczowszczyzna Kościuszków, Ubiel Moniuszków, Zułów Piłsudskich, Żelazowa Wola, gdzie urodził się Chopin (ganek ustawiono już po urodzeniu Fryderyka). Co łączy te miejscowości? Ganki!”
,,Cóż to jest więc ganek? Bardzo prosta architektura. Dwuspadowy, siodłowy daszek, wsparty na dwóch filarkach, lekko wzniesiony ponad poziom, trzy, cztery stopnie, po staropolsku wystawa. To jeszcze bardzo prymitywna architektura, dopiero gdy do tego doda się sploty dzikiego wina, które jakimiś portierami, zielonymi, miękkimi otulą tę zwyczajną prostą, drewnianą konstrukcję, wtedy staje się ona poezją. A jeszcze gdy zaświeci słońce, a jeszcze gdy złociste cętki zaczną tańcować pomiędzy liśćmi, a jeszcze gdy jest to w maju, kiedy pszczoły zaczynają z kwitnącego dzikiego wina zbierać pyłek, wtedy człowiekowi zdaje się, że jest w raju.”
,,Przez ruchome firanki liści i kwiatów rozbrzmiewających pszczelim brzęczeniem z trudem przenikało słońce, zdobiąc deski podłogi ganku, ściany domu i ławeczki ruchomymi cętkami słonecznych poblasków, które pełzały jak żywe świetliki. Z ruchomych nawisów sypał się żółty pyłek i sprawiał, że promienie słońca, osiadając na drobinach jak kropelkach wody, stawały się widoczne.”
,,Źródłosłów płotu to plecenie włosów, słów (pleciuga), ale głównie płotów, które kiedyś, obojętnie – z wierzby czy brzozy – stanowiły ważny element krajobrazu. Tak jak miedze w polu, o czym pisaliśmy, tak płoty w zagrodzie, wsi stanowiły nienaruszalny symbol własności: „Od najlepszego sąsiada też odgrodzić się płotem trzeba” (Mazowsze). Przypominam sobie rok 1943, wtedy jeszcze Krystynopol Potockich, Waręż i Sokal należały do Polski. Każdej nocy niebo jarzyło się tam łunami. Mieliśmy swoich talibów. Ukraińscy nacjonaliści kończyli ostatni akt krwawego widowiska. Pamiętam jesienny, krótki dzień. Kresy… W ocalałej od pożogi zagrodzie stary, wąsaty człowiek przybijał brakujące sztachety do rygli swego płotu. Tuż, nieopodal z brunatnej ściany lasu dochodziły odgłosy strzałów. Te plaskające, pojedyncze to karabiny, te przypominające pukanie do drzwi to maszynowe pistolety. Człowiek z wąsami przybijał kolejną sztachetę. – Panie! Jedź z nami, bo dzień się kończy… strzelają! Palą wsie. Po co pan płot naprawia? Spojrzały na mnie błękitne oczy. Starzec odpowiedział: – Z dziurawym płotem… nie zasnąłbym i nie wlazłbym do schronu. Dom dotrwał do XXI w., ale nikt nie znał dotychczas tej symbolicznej wręcz opowieści. Płot to granica, a tam gdzie granica, godzi się posłużyć biblijnym tekstem redde, quod debes. To nie ja wymyśliłem, to Syrokomla.”
,,Jakie mogą być plecione płoty? Wkopywało się w ziemię drewniane kołki, pod sznur, tak, by tworzyły linię prostą, wklęsłą lub wypukłą. Ta linia stanowiła granicę własności, płot tworzył zmaterializowaną jej formę. Pomiędzy wbite w ziemię kołki wplatało się „jeszcze żywe”, bo ledwie obcięte gałązki wierzbowe lub brzozowe. I nikt dotychczas nie zwrócił uwagi na to, że „Chopinowskie wierzby”, jak je nazywał Iwaszkiewicz, rodziły się, bo potrzebne były gałęzie na płoty. Rozstawienie kołków, rodzaj splotów i jakość gałęzi plecionki sprawiały, że nie było dwóch płotów podobnych.”
,,Przeglądam swoje rysunki z połowy ubiegłego stulecia. Mam taką teczkę „chruściane płoty” i przypominam wyhaftowane na ornacie Kmity w Skarbcu Wawelskim podobne ogrodzenia. Rejestrują one element polskiego krajobrazu z XV w., bo ornat pochodzi z początku XVI w. Plecionych płotów nie wolno bagatelizować. To odwieczny element naszego krajobrazu. Takie płoty znaleziono w trzewiach Kopca Krakusa podczas badań przerwanych przed wybuchem wojny w 1939 r. Można też mówić o zupełnie zanikłym zawodzie „płociarzy”. Technologia ich pracy była aż tak wyrafinowana, że niektóre plecionki przypominają fakturę powiększonej tkaniny z Całunu Turyńskiego. Pomiędzy płotami plecionymi istnieje jeszcze pewien rodzaj szczególny, piękny i, powiedziałbym, przemyślny. Poza słupem, w każdym przęśle płotu potrzebne są trzy rygle, pomiędzy które wkłada się elastyczne deski lub gałęzie. Takie płoty rysowałem w Biłgoraju i Białowieży. A płoty nieplecione? Anatomia tego płotu jest niezwykle prosta. Najważniejszymi elementami są słupy, które sprawiają, że płot w ogóle stoi. Połączone są najczęściej dwoma ryglami. Niekiedy rygle wzmocnione bywają zastrzałami, a wtedy konstrukcja zwykłego płotu przypomina drewnianą, sztywną kratownicę. Dopiero teraz należy pomyśleć o sztachetach.”
,,Bywają płoty pełne z zaostrzonymi deskami, stanowiącymi trudną do pokonania przeszkodę. Te nie pozwalają rozeznać, co taczają. Taki płot ponad trzymetrowej wysokości przypomina palisadę. Jeśli wypadnie z deski sęk, można spojrzeć i dowiedzieć się, co znajduje się po drugiej stronie – ogród czy śmietnisko. Słupy tych płotów bywają też zaostrzone, podkreślające rytm zaistniały w ogrodzeniu. Temu przeciwstawiają się płoty ażurowe.”
,,We wsi Rachanie pod Tomaszowem kościół był kiedyś ogrodzony wyrafinowanym płotem, który wzniósł człowiek obdarzony fantazją. W 1958 r. narysowałem ten płot. Jego sztachety pochodziły z wygiętego pnia jaworu, który rozmieniono na deski. Deski w nim tańczyły. W Choroszczy pod Białymstokiem, gdzie projektowałem wnętrze zabytkowego kościoła, narysowałem płot taki, który grodził, ale i czarował pięknem. Rygle tego płotu wrośnięte były w korę, łyko i miąższ trzechsetletnich lip. Którą generację sztachet rysowałem? Nie potrafię powiedzieć. Rzadszym zjawiskiem były u nas płoty, w których słupy łączone były poziomymi deskami, ale i to trafiało się, bo tak budowano bramy i wrota albo ruchome przęsła. Godne podkreślenia jest to, że górna krawędź płotu wcale nie musiała być linią poziomą, formowano ją tak, że niekiedy tworzyła aż… sinusoidę lub rytmicznie powtarzające się wypukłości, pomiędzy którymi brama stanowiła akcent.”
,,Dachy tych stodół niby są do siebie podobne, ale każdy – latem czy zimą – jest inny. Objawia się tu osobliwa miękkość linii, swoista, wręcz symboliczna melodia polskości i piękna, które odeszło bezpowrotnie za naszą zgodą i przyzwoleniem. Kiedyś, gdy pracowałem w Warszawie, często odwiedzałem mieszkającego tuż obok mnie znakomitego prof. Władysława Tatarkiewicza. Ten wybitny znawca filozofii, estetyki i okresu Stanisławowskiego kiedyś powiedział: – W naszym kręgu słowiańskim piękno rodziło się dzięki drewnu, trzcinie, słomie i glinie. Zapamiętałem tę uwagę równie dobrze, jak jego mieszkanie przy ul. Chęcińskiej i wiszący tuż nad fotelem portret Stanisława Augusta. Byli do siebie podobni.”
,,Każdy architekt cokolwiek projektujący musi oprzeć się o geometrię, architektura bowiem, niezależnie od miejsca i czasu, w którym powstaje, bardziej od poezji czy muzyki podlega prawom grawitacji.”
,,Promotor mego dyplomu architekta, warszawski profesor urbanistyki i architektury, sławny Tadeusz Tołwiński mawiał: „Polska architektura to głównie dachy i to, co się na nich dzieje: dymniki, świetliki, facyjatki, olbrzymie okapy.”
,,Był rok 1963. Grupa studentów krakowskiego Wydziału Architektury podczas praktyk wakacyjnych penetruje Podlasie. Jestem razem z nimi. Zajmujemy się głównie architekturą drewnianą. Studenci zawędrowali aż do Romanowa Kraszewskich. Tu spędził lata młodości jeden z najpracowitszych Polaków, Józef Ignacy Kraszewski. To tu był jego „raj utracony”. Nieco na uboczu, pośród chwastów, stała zapomniana, opustoszała budowla – ani chałupa, ani stodoła. Może świrunek-spichrzyk, który tu nazywano kłunią. Dziś już budowla ta nie istnieje, pozostała na moim szybkim, barwnym szkicu i studenckiej inwentaryzacji. Zachodziło słońce. Sylweta starej budowli na tle różowego nieba jakby wspierała się o potężną topolę. Byłem zauroczony i zachodzącym słońcem, i zapachem, który był kompozycją woni macierzanki, dymu i dojrzałego zboża. Tu po prostu pachniało Polską! Spod ocienionego okapu wyleciała jaskółka.”
,,O czym myślałem wtedy? O geometrii, która ukorzyła się w kontakcie z drewnem i słomą. Na kalenicy dachu aż dwa bocianie gniazda. Sylweta tej strzechy, jakby otoczona aureolą odwieczerzy, ukierunkowała myśli. A ściany? Wyrastały z głogów, pokrzyw i łopianów. Konstrukcja nośna to słupy, pomiędzy które wsunięto poziome, okorowane bierwiona. Ten sposób budowania, nazwany sumikowo-łątkowym, archeolodzy polscy odnaleźli w Biskupinie, nieopodal Żnina i Gniezna. Dach stanowi osobliwą ojczyznę dwóch bocianich rodów. Przypominam sobie, że pod taką strzechą w Zaosiu, obok Nowogródka, urodził się Adam Mickiewicz. Dwór w Mereczowszczyźnie, nieopodal Kosowa Poleskiego, też był pokryty strzechą, kiedy urodził się w nim Tadeusz Kościuszko. Mam też dowód na to, że oficyna dworu Skarbków, zajęta przez Mikołaja Chopina i jego żonę w Żelazowej Woli, w czasie, gdy urodził się Fryderyk, była również pokryta słomą. Pogłaskałem omszałe, próchniejące ściany tego pomnika czasów oddalonych i przymknąwszy oczy, zobaczyłem małego chłopca obok starszej pani. Wyobraźnia podpowiedziała – to mały Ignaś Kraszewski wyszedł na spacer ze swą „białą babcią”, panią Malską. Wtedy już na pewno stał ten budynek i mieszkały na nim dwa rody bocianie z „raju utraconego.”
,,Strzecha potrafiła w sposób perfekcyjny połączyć geometrię z poezją formy i koloru. Gdzieś z oddali wiatr przyniósł dźwięki młota i kowadła. Na przestworzu nieboskłonu pojawiło się stado kraczących wron. To był mały strzępek przebrzmiałego czasu. A dziś? Rodzi się druga zwrotka do wypowiedzi prof. Tatarkiewicza. Zabrzmiałaby tak: „Beton oszklony, asfalt i neony.”
,,W Holandii, Belgii, Hiszpanii ci, co zamawiają, projektują i zatwierdzają, uszanowali swe korzenie i historyczny krajobraz. A nasz biedny, tranzytowy kraj zamienia każdego dnia około 100 ha z przestrzeni tlenotwórczych – nawet bagienek – na asfalt, beton i śmietniska.”
,,Wedle źródeł statystycznych z roku 1938, w Polsce, przed II wojną światową, dwie trzecie (unikając procentów) mieszkań stanowiły domy drewniane, we wsiach, miasteczkach, na obrzeżach większych, miejskich aglomeracji. Można też przyjąć, że dwie trzecie rodzin polskich zajmowało wówczas mieszkania składające się z dwu izb i kuchni. Ich powierzchnia i przeznaczenie były zróżnicowane. Zajmijmy się na razie polską przeciętnością. Na jej tle bardziej majestatycznie zarysują się wielkie rezydencje, pałace i zamki. Przywołam zatem mieszkanie swego dzieciństwa, stwierdzając równocześnie, że sąsiedzi – z czterech stron świata – mieszkali całkiem podobnie.„
,,Mam to szczęście, że mieszkanie mego dzieciństwa zachowało się do naszych czasów. Jest to lepianka w Hrubieszowie, przy ul. Kilińskiego 10, składająca się z kuchni, dwu izb i sionki. Dom ten wzniesiono w roku 1846. Określenie lepianka nie stanowi symbolu nędzy. Zofia Kossak-Szczucka za swój rodzinny dom uważała lepiankę, tyle że dworską, bardziej obszerną. Postęp różnymi chadza drogami. Mój dziadek Szymon po raz pierwszy zobaczył lampę naftową jako wyrostek. Ja z kolei w opisanym mieszkaniu oklaskiwałem wiszącą na plecionym drucie żarówkę elektryczną. Dzisiejsze, przeciętne mieszkanie jest skanalizowane, istnieje w nim spłukiwany ustęp, łazienka, instalacja gazowa, elektryczna, telefoniczna itd. W mieszkaniu, które opiszę, ledwie zainstalowano jedną żarówkę elektryczną (bez licznika prądu). Zanim jednak zainstalowano ją w domu o glinianych ścianach, moi dziadkowie wychowali pięcioro dzieci, które tu się urodziły i wzrastały. Ponieważ wybudowano nowy, „duży dom”, w starym zamieszkał mój ojciec z mamą, babcią i dwojgiem urodzonych tu dzieci. W tym domu były pokoleniowe meble: szafa, komoda, szafka z miednicą i wiadrem na brudną wodę. Był też kredens i dwa obrazy (oleodruki) Guido Reniego przedstawiające Matkę Boską i Chrystusa. Pomiędzy nimi sterczały rogi jelenie, na których wisiała dubeltówka. Sercem domu był, jak wszędzie, rosochaty piec, który zaczynał się w kuchni, pełzał przez pierwszą izbę ku drugiej. W kuchni królowała babcia, gotowała, piekła, prała, suszyła, maglowała. Tu każdy sprzęt, ba, przedmiot miał swoje miejsce i każdy kęs przestrzeni był wykorzystany.„
,,Obowiązywała zasada obstawiania ścian tak, by środek pomieszczenia był wolny. Przy drzwiach stała beczka na wodę z czerpakiem, w kącie, pod obrazem Pani Częstochowskiej, królowała dzieża z tajemniczą bryłką zakwasu. Było tu ciasno, ale bardzo czysto. Przy drzwiach stało też wiadro z przykrywką, cały węzeł sanitarny tego mieszkania. Pokój pierwszy, uszczuplony przez piec, stanowił krawiecką pracownię mojej mamy. Maszyna do szycia, deska do prasowania, stół do krojenia, który tylko w niedziele był odsuwany od ściany, wtedy służył do spożywania posiłków. Pokój duży, czterookienny, obstawiony był łóżkami. Tu też stała komoda, a na niej symfonion, zaczarowana czarna skrzynka do grania (mieliśmy dwanaście metalowych płyt, których melodie znam jak pacierz). W dużym pokoju ojciec często rozstawiał swoją sztalugę, na której malował szyldy – reklamy szewca, krawca, restauracji. W tym czasie szewc prosił, by na reklamie jego warsztatu namalować połyskujący but, na szyldzie piekarza – bochen chleba, bułki i rogale. Tu, w kącie pokoju, przy oknie od strony malarni miałem swój stolik i półkę, na której stały książki. Każdy sam dbał o zaścielenie swego łóżka, posprzątanie swego kąta, o podlanie kwiatów (fuksji i pelargonii) stojących na jego oknie. Lata wypracowały harmonijne współżycie. Dzień rozpoczynała babcia, wstawała najwcześniej i najciszej opuszczała wielki pokój. W domu było zimno i ciemno. Starsza kobieta po omacku odnajdywała lampę wczoraj przygotowaną. Z kieszeni fartucha wyjmowała zapałki. Mały płomyczek dotykał umoczonego w nafcie knota. Teraz wystarczyło założyć szkiełko i już w świetle przejść do kuchni. Smolna szczapka (by oszczędzić zapałek) przenosiła płomyk do paleniska kuchni, gdzie leżały ułożone już polana. Beczka z wodą była prawie pusta, za to brudne wiadro stało pełne, wiadro z popiołem również. Przyniesienie wody z miejskiej studni, wylanie do pomyjnej jamy zawartości brudnego wiadra, wysypanie popiołu należało do obowiązków ojca. W tym domu rytm życia, zakres obowiązków, współistnienie ze sprzętem wynikały z jakichś odwiecznych nakazów. Rodziło się to z poczucia miłości, której towarzyszyły szacunek i wzajemna zgoda. Ktoś powie: Cóż za niski standard opisanego mieszkania…”
,,Posłuchajcie Państwo. Tuż po II wojnie światowej fala uciekinierów-repatriantów z naszych Kresów, którzy przeżyli rzezie UPA na Wołyniu i Podolu, osiedliła się po polskiej stronie Bugu. Mieszkań brakowało, bo Chełmszczyzna i Zamojszczyzna były wyjątkowo zniszczone. Jak radzili sobie bezdomni? Wyobraźmy sobie stok glinianego wzgórza, położonego przy zakręcie polnej drogi. Kilku ludzi w ciągu paru dni wkopało się w gliniane zbocze. Powstała podłoga i ściana domu. Należało teraz pomyśleć o dachu, ścianie frontowej (nazwijmy ją fasadą). Wokół stały resztki spalonych chat, stodół. Sterczały kominy i nadpalone żerdzie. Właśnie z tego materiału, wtórnie użytego, polizanego przez płomienie, podziurawionego kulami wykonano dach i fasadę. Dach miał pokrycie przedziwne: poza gontami i słomą użyto płótna z wojskowych namiotów, a nawet blach z beczek po benzynie. Zadbano o właściwe odwodnienie i ocieplenie tego ludzkiego gniazda. Czytałem książkę Kraszewskiego ,,Chata za wsią”. Rzeczywistość przerosła tamtą opowieść.”
,,W tym półmieszkaniu – określenie autentyczne, tak w roku 1945 nazywano podobne struktury – zamieszkał repatriant zza Buga wraz z żoną i trochę młodszym ode mnie synem, Jankiem (obecnie jedna z bardziej znanych postaci kultury polskiej). Właśnie w tym mieszkaniu poznałem sztukę najzwyklejszego ludzkiego bytowania, czyli mieszkania. Ludzie, których przytuliła gliniana góra, spali, jedli, pracowali, modlili się i spełniali „ludzkie potrzeby” w tym jednoprzestrzennym wnętrzu. Łóżko, stół, trzy stołki, skrzynia na bieliznę (na niej spał Janek). W glinianej ścianie uformowano wnękę na garnki. Tuż przy drzwiach stały dwa wiadra. Na pieńku woda czysta, na polepie – z tą brudną, osłoniętą pokrywą. Na murowany piec zabrakło tu miejsca, w środku glinianej izby stał żeliwny piecyk z jedną fajerką, tzw. koza. Zgięta jak fajka rura odprowadzała dym ponad dach. Mieszkało się tu wedle określonego precyzyjnie scenariusza. Przestrzeń wykorzystywano tak, jak czynią to obecnie kosmonauci w swych hermetycznych kapsułach. Janek, przychodząc do naszej hrubieszowskiej lepianki ze swoich Lipic, czuł się jak w pałacu. Nie drażniąc czytelników liczbami: w „półmieszkaniu” w Lipicach na każdą osobę przypadało 1,7 m2 wolnej przestrzeni.”
,,Tymczasem nastał – nie przez wszystkich z entuzjazmem oczekiwany – wiek XXI. Jadę z żoną samochodem do Warszawy na wykłady. Zatrzymamy się znów w domu syna Janka z Lipic. Jego willa stoi pusta. Syn pracuje za granicą, ojciec najczęściej przebywa u niego. Mam klucze, znam sąsiadów tak, jak oni mnie. Podwarszawskie osiedle, znajoma brama, wyniosłe ogrodzenie. Naduszam guzik breloczka przy kluczach samochodu. Brama rozsuwa się bezszelestnie, błyska zielone światło. Żona podpowiada: Przyciśnij drugi guzik, wyłącz alarm, bo narobimy hałasu, zjawi się policja. Uwaga słuszna. Przyciśnięcie trzeciego guzika powoduje, że brama garażu unosi się posłusznie. Jesteśmy już w jego wnętrzu. Światło elektryczne zapaliło się automatycznie. W końcu minął czas niebezpiecznych wyprzedzeń i nagłego hamowania. Nie jesteśmy u siebie… Jesteśmy u kogoś, w nie swoim czasie. I tu znów zaczyna się taniec z guzikami. Pilot telewizora ze swymi pięćdziesięcioma kanałami. Odsłuchanie telefonów, ustalenie temperatury i wilgotności wnętrza. Duży guzik to automatyczne zasunięcie okiennych żaluzji. Jakieś brzęczenie. To znak, że wanna wypełniła się wodą. Za chwilę kurant ze „Strasznego dworu”. To znów znak, że sąsiedzi dostrzegli już nasze przybycie. Trzeba najpierw spojrzeć w monitor, ktoś prosi o otworzenie furtki, później… nadusić następny guzik. Czynię to z niechęcią, bo chciałem obejrzeć dziennik, ale rozmowa z tym sąsiadem to też przyjemność. Schodzę na dół, by go przywitać. I wspominam babcię Katarzynę, która usiłuje zapalić naftową lampę w ciemnej izbie. Czy to, co napisałem, to nie za wiele nawet na mój wiek? „Mieszkanie inteligentne”? Z ostatniego dziennika TV dowiaduję się, że matka zabiła i „ukisiła” w beczce dwoje dzieci, ale śledztwo… na razie trwa. Gość nasz wyszedł, nadusiłem guzik, włączając nocny alarm. Tej części opowieści nie potrafię wzbogacić rysunkiem. Jak wygląda pilot z guzikiem, wszyscy wiedzą.„
Profesora Zina nie ma już z nami 17 lat, a jak wiele z Jego myśli jakby z przedwczoraj, czy dzisiejszego poranka… wciąż aktualne, żywe, ważne, ale jakby dla wielu już niepotrzebne…
Na koniec, przywołam jeszcze jedną opowieść Profesora. Czy naprawdę potrafimy korzystać z posiadanych darów, jakimi są choćby zmysły?
,,Miałem przyjaciela, był (kiedyś) sławnym tenorem operowym. W sile wieku pojechał na zimowe wakacje do Zakopanego. Nieszczęśliwy wypadek podczas zjazdu. Stracił wzrok. Zerwał kontakty z operą, ale śpiewał dalej, przypominając sobie utracony świat kolorów, kształtów, światłocieni. Przyjeżdżał do mnie wiosną każdego roku, prosząc, bym Mu pokazał Wawel. Świątnik (kościelny) pan Władysław ustawiał nam dwa krzesła pomiędzy kaplicą Zygmuntowską i kaplicą Wazów. Ja zamykałem oczy, a on z przejęciem mówił: – Z sopli wiszących przy zielonym dachu kaplicy ściekają krople. Spadają rytmicznie, jakby ktoś rozsypywał paciorki różańca, a teraz jeden z lodowych stalaktytów spadł. Słyszałeś? O! Zaczął zsuwać się śnieg ze stromego dachu katedry, zaraz spadnie. W istocie, za chwilę coś zmąciło ciszę. Na kamienną posadzkę spadł płat zbrudzonego śniegu. A później Ryszard, wskazując na błękit wiosennego nieba, szepnął: – Gołębie lecą, duże stado. Klaszczące odgłosy ich skrzydeł, to… „przestrzenna symfonia wiosny”. Później szliśmy do wnętrza katedry. Klękał przy kropielnicy, mówiąc: – Katedra Wawelska ma inny zapach niż Gnieźnieńska… Pytam: – dlaczego? Odpowiada mi: – Nie wiem. Wosk, kadzidło, dym, terpentyna, ale w innych proporcjach, to niepowtarzalny zapach Wawelu.”
,,To prawda, że zmysł wzroku, mający zdolność odbierania bodźców świetlnych, jest dla człowieka „najważniejszym analizatorem” w kontakcie ze światem, ale przecie zmysłów mamy więcej, niż dotychczas sądzono. Po wzroku występuje słuch, później węch, dotyk… a ponoć nawet „zmysł” przeczucia.”
,,Kończę, wspominając nieodżałowanej pamięci dźwięk towarzyszący skrzydłom wiatraka, pluskowi wody koła młyńskiego, które zachwycało w Żelazowej Woli Fryderyka Chopina (Jarosław Iwaszkiewicz). Myślę o kuźniach, szumiących jodłach na gór szczycie. A nawet o tęsknym szumie drutów rozpiętych pomiędzy słupami wąskotorowej kolei. Czym podsumować te moje opowieści? A może by pomyśleć o założeniu „Fonoteki Narodowej”? Rzecz w tym, że dźwięki giną tak, jak obrazy. A czas płynie. Nie wierzcie w żadne „superarchiwa dźwięku” zgromadzone gdziekolwiek.”
Wiem, wiem, że to długi wpis, ale wiem też, że warto powracać do podobnych myśli, pielęgnować je, korzystać z nich, po prostu widzieć więcej 😉 I wiem też, że jest kilka osób, które czekają na te wpisy, na podobne opowieści. Bardzo, bardzo Wam za to Dziękuję!!! 🙂
Piotr
11 września 2024 23:22Dziękuję Ci Błażeju za ten wpis.
Doskonale jest dotknąć tego skrawka historii i kultury.
Pamiętam trasy pokonywane do Białegostoku i mijane małe miejscowości o 4.oo nad ranem. Na ławkach, przy domostwach siedzący starsi panowie, wsparci na drewnianych laskach, rozprawiający o sobie tylko znanych sprawach… Jeszcze, czy już nie śpią…..?
Współczesne domy pozbawione są ławek. Nikt nie przesiaduje przed domem, nie czeka na sąsiada. Tego często można spotkać gdy zamyka za sobą metalową bramę. Kiedy lampka przestanie migać, oznacza to, że jest u siebie. Tyle.
Widzę w Twoich fotografiach piękno tamtych czasów. Trudnych i niepewnych ale jakże wypełnionych treścią, pracą, troską i modlitwą…
Dziękuję.
Czekam na kolejne Twoje wpisy. I choć codziennie wczytuję się w to, czym dzieliłeś się wcześniej, czekam na nowe, tak jak dawniej czekało się na kolejny odcinek serialu emitowanego co niedzielę. Jakież to emocjonujące- nie mieć wszystkiego od razu, czekać i przeżywać pewne rzeczy na nowo….
Cieszę się, że mogliśmy Cię spotkać.
admin
12 września 2024 04:05Dzień dobry Piotrze,
Dotknę na wstępie jednak innej myśli…
Zazwyczaj kiedy wyjazd się kończy, kończy się też krótkotrwała znajomość. I tak to trwa, od wyjazdu do wyjazdu, poprzez lata, poprzez życie. Jak wiele stawianych na naszej drodze ludzi, przez upływający czas z coraz mocniej zamazanymi, nieczytelnymi rysami twarzy… a czy intencja była właśnie tylko taka? By wypełnić kimś jedynie tę małą, krótką tygodniową lub dwutygodniową przerwę? Zdecydowanie nie zawsze, a może nigdy. Bo przecież wszystko po coś, ku czemuś, tak prosto, zwyczajnie, czytelnie. Ileż w tym bogatej, aromatycznej esencji, której zapach czy smak pozostanie na zawsze już niepoznany… jakże często sami pozbawiamy się tego, biegniemy dalej, tyle wysiłku wkładamy nie znajdując chwili, która już wystarczająco mogła wypełnić, wyjaśnić, ubogacić.
Tym bardziej, tym mocniej raduję się, że znajdujemy czas, by sięgnąć, by dostrzec te wartości. To Piotrze ogromny kapitał. Zatrzymać siebie, zauważyć drugiego.
Tak jak tę ławeczkę na podlaskiej ziemi, te postaci, uważny ich wzrok. To odchodzi z szaloną szybkością. Bezpowrotnie. A nierzadko wystarczy zatrzymać się, jedynie tylko przystanąć, zamienić kilka słów, które pozostaną przy nas, które nabiorą znaczenia, których koloryt nie przeminie długo jak barwy na ścianach bukowińskich monastyrów… Bagatelizujemy te znaczenia, ten czas, a po prawdzie nasze życie, w którym po latach okazuje się, że zabrakło wszystkiego. Treści, soli do smaku, radości.
Dziękuję Ci Piotrze!!! Mocno, mocno!!!
A odnośnie wyczekiwanych seriali… Tydzień to jeszcze znośny wycinek czasu. Może zmartwię Ciebie, ale moje odcinki ukazują się często rzadziej, dużo rzadziej. Choć wiem, że będziesz ich wyczekiwał i świadomość ta, bardzo i mnie dopełnia, sprawia ogrom satysfakcji, napawa ludzką wdzięcznością.
Serdeczności dla Was, ukłony dla Beaty!!! Dobrego dnia!
Błażej