SPUŚCIZNA
Tytuł tego wpisu po prawdzie tkwił we mnie już od kilku lat. Miał brzmieć: ,,Opowieści fotografią pisane”. Ostatnie dni uzmysłowiły mi jednak pewien smutny fakt, iż Osoby o których pragnę opowiedzieć wszystkie odeszły do innego świata. Tym ostatnim był Pan Edward Redliński, dziś mijają dokładnie cztery miesiące od Jego śmierci.
Wiktor Wołkow, Andrzej Strumiłło, Czesław Miłosz, Mikołaj Samojlik, Edward Redliński. Każdy z nich pozostawił dla nas mnóstwo odciśniętych trwale śladów. Zapewne w różnorakich miejscach, w różnym czasie, o odmiennych barwach. Jest jednak coś co łączy te nazwiska, spina jak niewidzialną klamrą. To książka. W zasadzie albumy. Pokaźnych rozmiarów woluminy, sygnowane zawsze jednym i tym samym nazwiskiem – Wiktor Wołkow.
Przed pięciu laty pochylałem się nad tą postacią. Często powracam do tego wpisu, przywołuję obrazy znanego mi Podlasia. Od tego czasu, moja biblioteczna półka wzbogaciła się o wiele kolejnych tytułów. Kraina zwana Podlasiem zdecydowanie najobficiej jest reprezentowana, należy do moich ulubionych, szczególny to rodzaj przywiązania, bliskości i zażyłości.
Polecam te lektury, polecam też wpisy, w których nie ukrywam, wiele tego co we mnie.
http://naskrajukraju.pl/?p=6791
http://naskrajukraju.pl/?p=7966
http://naskrajukraju.pl/?p=11842
Spuścizna artystyczna, którą pozostawili po sobie wymienieni powyżej poeci, pisarze, malarze, rzeźbiarze, to dziesiątki wydawnictw, wystaw, dzieł różnorakich, do których warto powracać, które warto przywoływać lub odkrywać na nowo. Znakomitym jednak motywem, przesłaniem – może być postać Wiktora Wołkowa, która zespala, pozwala jakby usiąść przy jednym stole, by poznać twórczość jednego z największych lub najważniejszych polskich pejzażystów – fotografików.
Te książki – albumy, to nie tylko zbiór fotografii. To zdecydowanie coś więcej. To przede wszystkim wspaniała opowieść o miejscach, o ludziach, o życiu. O pasji, przyjaźni, szacunku. To niedoścignione też połączenie słowa z obrazem. To prawdziwa uczta. Rozkosz dla oka i ducha.
Zapraszam i Polecam!!!
Kilkanaście okładek, kilkanaście fotografii, fragmenty cytatów, ułożone w przypadkowej kolejności, choć tworzące całość.
MOJE ŁOWY
,,Przez te 50 lat piechotą, rowerem, łódką, motorem, samochodem i samolotem przemierzałem drogi i bezdroża Podlasia i próbowałem zarejestrować ginący krajobraz.
Mam niedosyt! Mogłem zrobić więcej!… Choć, trochę mi się udało. Nawet zdołałem wydrukować to i owo. Po latach pracy aparatem fotograficznym zrozumiałem, że sprzęt i materiał są sprawą drugorzędną. Najważniejsze to myślenie. Pracując sprzętem analogowym, ma się do dyspozycji ograniczoną liczbę kadrów i nad każdą klatką trzeba się mocno zastanowić. Niestety fotografowie (w zdecydowanej większości) uważają, ze komputer w aparacie powinien myśleć za nich. Najważniejsza jest jednak wariacka cierpliwość i pokora wobec przyrody. Po jakimś czasie udaje się ,,przejrzeć na oczy” i dostrzegać rzeczy, których przeciętny mieszczuch nigdy nie zauważa. A jak jeszcze uda się przenieść to na materiał fotograficzny – dodatkowa satysfakcja!” – Wiktor Wołkow
,,Moje łowy” : to prawdziwe kalendarium życia, rok po roku, pasjonująca podróż Wiktora Wołkowa.
Rok 1953
Dostaję w prezencie od wujka Zygfryda aparat fotograficzny Agfa Box 6×9. Drugi wujek pokazuje mi jak się zakłada film i robi zdjęcia. Kupuję wywoływacz i utrwalacz. Metodą prób i błędów uczę się fotografii. Ciemnię organizuję pod stołem zasłoniętym kocami. W talerzach do zupy trzymam kwasy. Ręczną latarką z czerwoną przesłoną oświetlam papier w wywoływaczu. Wstawiam chlor uczulony na światło słoneczne do ramki na papier. Wystawiam na słońce. Papier wrzucam do talerza z wywoływaczem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się obraz. Czary!
Rok 1961
Po maturze podejmuję pracę jako monter samochodowy. Za pierwsze pobory kupuję aparat fotograficzny Smiena, powiększalnik i suszarkę. Zaczynam uczyć się małego obrazka i zaawansowanej technologii. Powoli zaczynam wyruszać z aparatem w plener.
Rok 1964
Kupuję jedyna dostępną lustrzankę: Zenit 3M z obiektywem Helios. Dorabiam pierścienie pośrednie do fotografii makro i statyw. Bardzo brakuje mi długiego obiektywu. Niestety jest nie do kupienia. Robię dziwną konstrukcję i przyłączam korpus Zenita do aparatu na kliszę szklaną z obiektywem 135 mm, ale to nie jest to.
Rok 1967
W komisie kupuję za 100 zł pierwszy aparat fotograficzny na format 6×6 Lubitiel. Tym aparatem robię pierwszy w życiu negatyw barwny. Nadaje się do multiekspozycji, na tej samej klatce można wielokrotnie naświetlać.
Rok 1968
Cały czas marzę o teleobiektywie. Udaje mi się nazbierać odpowiednią kwotę. Jadę do Warszawy. Komis na Nowym Świecie. Jest jakaś dziwna rura w drewnianej skrzynce bez soczewek, ale z lustrem. Kosztuje majątek (trzy moje miesięczne pensje). Wkręcam obiektyw w korpus aparatu, wychodzę ze sklepu, patrzę na ul. Nowy Świat… REWELACJA! 10-krotne powiększenie. Kupuję! To obiektyw MTO-500 nr fabryczny 120.
,,Zaczyna się nowa epoka w mojej fotografii. Kończę z pracą za biurkiem. Świat należy do mnie.”
WOŁKOW
Debiutancki, autorski album fotografii Wiktora Wołkowa, zatytułowany po prostu ,,Wołkow”.
,,Czarno biała, ascetyczna, mocno kadrowana, opatrzona pasującym do jej poetyki tekstem Edwarda Redlińskiego, opowieść o rzece, płotach, drogach, koniach, krowach, stogach, wronach, bocianach, drzewach, krzyżach… Słowem saga spraw zwykłych z okolic serdecznych, która dzięki obiektywowi Wiktora stała się fotograficzną ,,poezją białą”.
Jest coś w jego fotografii co może wydać się naiwnością, a co ja traktuję jako powściągliwość, intuicyjne ograniczenie środków, ascezę bliską niekiedy hasłom minimalizmu w sztuce.” – Andrzej Strumilło
,,- Co by było, Panie Matoszko, jakby dróg nie było?
– Jakby dróg nie było? He, he, he… Cóż też pan. Jakby dróg nie było? E… to jak by jeździli ludzie do ludzi? No a wesela? Do ślubu? Ze ślubu? A do sklepu jak? Do gminy? Do skupu? Wozy z sianem, żytem, kartoflami – którędy? Jakby dróg nie było? No wie pan! Jest mi po prostu przykro, panie Redliński.
– Co to jest droga, panie Matoszko?
– Nie bądźmy dziećmi, panie, droga? Co to jest droga?… To zależy, czy się nią idzie, czy się na nią patrzy… dajmy na to z okna, zimo… a ktoś z daleka, dzyń – dzyń, nadjeżdża… sanno… nie wiadomo kto… do kogo skręci… czy pojedzie dalej… Pojechał!…Kto to?… Dokąd – skąd?…
– A co to jest droga, panie Matoszko, kiedy się nią jedzie?
– To zależy czym… i z czym. Inaczej z gnojem, inaczej – z sianem czy koniuszyną, a jeszcze inaczej – z drzewem z lasu. Inaczej wozem, inaczej – saniami. Inaczej zadkiem na spodówce, inaczej – plecami na sianie. Nu, ważne też, przykładowo, koń wesoły – czy marny, ledwo – ledwo… I czy daleko się jedzie, czy blisko… pożyczyć, czy oddać… A jeszcze ważne jaka to droga: bruk, piasek, błoto, śnieg, odwilż czy mróz. Rano czy w południe. A może o wschodzie. Nu i czy przez las, czy łąkami. Pod górkę, czy z górki. Będzie przez rzekę mostek, czy bród… moczenie buksow i spodówki. Czy droga do większej drogi wiedzie, czy się rozmieni, rozlezie – w łęgach. Czy to droga w pojedynkę tylko – czy ktoś siedzi z boku… i kto siedzi. Czy na głodno droga, czy się jadło, a może i się wypiło. E, panie Redliński, co to jest droga najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo: bosymi. Dobrze przy tym jest, żeby piach nie był taki sobie, ale gorący. Jak w żniwa. Abo zimny: jak w listopadzie, w przymrozki. I jeszcze żeby nogi młode byli – stare kopyta mało czują. Dobrze, żeby na tej drodze od czasu do czasu była kałuża… kamienie… korzeń… żwir – i skaleczyć palec, albo odbić pięte. O, żeby poznajomić się z drogo, dobrze jest żeby droga była daleka, aż hen w cudze strony… iść, iść, iść, i pomylić się na rozstaju i wejść w dziwne miejsca… wracać sie, złościć sie, spugać sie, że sie zabłądziło… że czort kołuje… wkoło jakieś nieswoje krzaki, wydmuchy, wertepy! A wtedy niech jeszcze zahuczy w gałęziach… coś czarnego przesmyknie niech za krzakami: zwierz jaki… wilk może…
– Albo i mara?!
– O – to-to-to! Czarny baran… pies kulawy… zając miauczący… Jezu! Jezu, jak dobrze wtedy zobaczyć naprzeciwko człowieka… przeżegnać sie, żeby on nie był czasem w kopytkach!… potem powiedzieć: ,,Niech będzie pochwalony…” A jak odpowie, spytać się: ,,Panie, którędy, panie do Dolistowa?”
– A on? Co on niech odpowie?
-,,Do Dolistowa? Toż to panie całkiem naprzeciw! Chodźmo panie, ja też panie do Dolistowa”. – Edward Redliński
– I co?
– I już dobrze. Uj, jak dobrze, panie Redliński… Sie idzie, już spokojnie. I sie rozmawia.
SIANO
,,Łąka – płaska przestrzeń pulsująca życiem drobnym, trudem ludzkim, przez lata i pokolenia uświęcona, stała się tematem tej książki. To szczególne misterium z uwagą cierpliwą i sobie właściwą pracowitością obserwował przez lata Autor. Widział słońce wschodzące w miliardach kropel rosy, zdobiących źdźbła trawy i pot zalewający oczy kosiarzy w duszny dzień lata.
Pokora wobec natury i ograniczenie środków ekspresji do fotografii czarno – białej nie umniejsza wielkości zjawiska.
Finezji barw naturalnych nie może przekazać dziś żadna fotografia kolorowa. Rezygnacja z jej uproszczeń i fałszerstw na rzecz fotografii czarno – białej pozwala na pokazanie tego, co jest najistotniejsze: światła i ciemności, bogactwa struktur zbiorowości roślinnej i miejsca człowieka.
Rolą artysty jest wybór własnego pasma informacji. Określa to jego osobowość, ujawnia niepowtarzalny, subiektywny charakter jego twórczości, co tak bardzo cenimy w dobie kryzysu kanonów, szkół i akademii.
Cechą dobrej sztuki jest też interakcja – związek autora z odbiorcą. Wyobraźnia nasza korzysta z archiwum doznań, którymi w ciągu życia obdarzyło nas obcowanie z przyrodą.
Czarno – biała fotografia otwiera w wyobraźni wystarczające pole do rekonstrukcji wspomnień i nowych doznań.
Oglądając monochromatyczną fotografię Autora, czuję zapachy traw słońcem ogrzewanych, słyszę brzęczenie owadów, przypominam sobie ludzi utrudzonych, czasy dzieciństwa i młodość. Czuję sprężystą materię pod stopami i źdźbła pod kocem. Widzę głowy koni, które odeszły na łąki Elisium, pochylone nad wieczną zielenią…” – Andrzej Strumiłło
,,Ważną częścią otwartych krajobrazów Podlasia są łąki. Wczesnym latem są to zielone ,,morza”, na których wiatr układa łagodne fale, później – barwne kobierce, których aromat w upalne dni unosi się aż do wieczora.
Łąki to półnaturalne zbiorowiska roślin, zdominowane przez trawy. Półnaturalne, czyli takie, na których harmonijnie gospodaruje człowiek wespół z Panem Bogiem lub – jak kto woli – z Naturą. Człowiek co roku kosi, suszy, w kopy układa i zwozi siano, a Pan Bóg swoją ręką wysiewa trawy i barwne kwitnące rośliny dwuliścienne, tworząc dywany urody przecudnej. Latem kwiaty wabią zapachem i barwą liczne owady – głownie motyle, pszczoły i trzmiele, zaś między trawami pracuje orkiestra szarańczaków. Nad łąkami unoszą się ptaki, które polują na owady, myszy i żaby.
Łąki są tak oczywistą częścią wiejskiego krajobrazu, że trudno wyobrazić sobie, żeby ich nie było. Ich historia jest tak długa, jak historia człowieka na tych terenach.
Jak to w historii bywa, to, co kiedyś powstało, kiedyś tez odchodzi. Barwne łąki powoli ustępują miejsca łąkom uprawnym, na których nie ma barwnych kwiatów. Co kilka lat łąka jest orana, wysiewa się tu wysokoproduktywne trawy, nawozi, a potem kosi kosiarką przy samej ziemi. Te zabiegi niszczą barwnie kwitnące rozetowe byliny. W przeszłość odchodzą barwne dywany łąk, pracowici kosiarze, furmanki z sianem, ciągnięte przez dostojne konie oraz stogi siana”. – Ewa Pirożnikow
SŁOŃCE
,,Wyobraźnia artystów wielu cywilizacji sięgała po obraz słońca i koła dostrzegając w tym piękno idealne. Można powiedzieć, że pierścienie Newtona służyły świadomą lub intuicyjną inspiracją dla malarzy współczesnych, a magia kręgu mandali pozostawiła ślad w wyobraźni twórców poszukujących języka nowej ekspresji. Temat słoneczny zapłodnił impresjonistów i mistyków sztuki. Pierwsi szukali barwy światła rozszczepionego, wibracji powietrznej nad horyzontem, drudzy w słońcu mieli nadzieję znaleźć klucze do duszy ludzkiej.” – Andrzej Strumiłło
,,Książka ta, to zjawisko artystyczne stworzone na styku dwóch środków ekspresji: słowa pisanego i obrazu. Słowo stanowi tekst prof. Andrzeja Strumiłło o znaczeniu słońca jako symbolu w różnych kulturach i religiach świata, przeplatany refleksyjną poezją Czesława Miłosza. Obraz to fotografie Wiktora Wołkowa, który w magiczny sposób zaklął słońce we wszystkich jego przejawach, całym majestacie i uroku: we wschodach i zachodach, odbite w wodzie i uwięzione w kroplach rosy.
„60 lat temu w Nowojelni, leżąc na miedzy kartofliska, oglądałem baranki chmur, dymy jesienne i wielkie różowozłote słońce. Dziś zobaczyłem chłopca podobnego do mnie leżącego na kartoflisku w Budzie Ruskiej. I nic się nie stało. Nie było wojen, starości, śmierci, narodzin wnuków, bólów, żalów i zmęczenia. Wielkie różowozłote słońce…”
Napisałem to, aby usprawiedliwić osobisty charakter książki o Wielkim Słońcu, fotografowanym przez mego Przyjaciela, a także fakt, iż danym mi będzie dotknąć tylko niektórych aspektów fenomenu, jakim ono dla nas jest, powołując się na dane astronomiczne, cytując niektóre teksty z lektur, zamieszczając symbole solarne i ryciny oraz utwory poetyckie Czesława Miłosza, za zgodę na publikację których serdecznie szanownemu Autorowi dziękuję” – Andrzej Strumiłło
BIEBRZA
,,Aureliusz Augustyn powiadał: ,,Człowiek jest odbiciem, obrazem Boga. Dlatego też człowiek nie potrzebuje szukać wiedzy w świecie zewnętrznym, ponieważ nosi ją w sobie”. Stąd potrzeba szacunku, pokory wobec każdego wnętrza i każdej egzystencji, a nade wszystko ludzkiej. Jej dobro Aureliusz Augustyn podzielił na ,,użyteczne” i ,,uszczęśliwiające”, to drugie uznając za prawdziwe i bezcenne.
Wiktor Wołkow wędrując kilkadziesiąt lat przez rozlewiska, grądy, łąki i wsie nadbiebrzańskie, spływając nurtem rzeki, latając nad nią w różnych porach roku, pięknie i prosto widzi, że grudki mokrej i suchej ziemi różnią się między sobą, że w świetle południa odmiennie niż wieczorem kładzie się cień na bronowanym polu, że zachodzące słońce wodę zamienia w ogień, a konie go piją, że stare czółno śpi w mule okryte złotym listowiem, że łosza z łoszakiem kryje się w łozinach, a krzyże chylą się coraz bardziej ku ziemi…
Fotogramy Wiktora Wołkowa wypełniły tę bardzo osobistą i z założenia skromną wobec majestatu Natury książkę” – Andrzej Strumiłlo
Miniatury Edwarda Redlińskiego napisane słowami, które rosły wraz z nim w tutejszych okolicach, otwierają cztery rozdziały albumu, dając wiele do myślenia.
,,Niebo” – Witajcie nad Biebrzą. W Dolinie. Niebo stanowi tu pół świata. Gdybym policzył minuty, ile patrzę w ziemię, ile na to co robię, a ile w niebo – wyszłoby, że zajmuje ono pół życia. Zaczyna się niebo nad bocianim gniazdem i czubkiem brzóz i ciągnie się – za wiatrem i jaskółkami – poza słońce i gwiazdy. Codziennie oglądam widowisko, trzyaktowe: świt, wojna słonka z chmurami, zachód. W nocy bywa, bezcieleśnie wzlatuję jak bocian i oglądam dolinę z wysoka.
Witajcie – wy, których dni upływają pod sufitem. Tak, Pod sufitami mieszkań, sklepów, kawiarń, samochodów. Nawet kiedy lecicie w chmurach, nad waszymi głowami sufit, pod stopami podłoga.
Witajcie u mnie, pod Niebem.
,,Woda – Witajcie w dolinie. Między Biebrzą i Narwią. W Mezopotamii. Woda oznacza tu życie. Spada z nieba jako mgła, kapuśniaczek, śnieżynki – mięciuśko. Albo soczyście, z piorunami, ulewą. I przepływając między drobinami ziemi i korzonkami – pokręca te niewidzialne turbinki życia. I prostują się łodygi, pęcznieją owoce. Napełniają studnie, zdroje, bagna. I piją wodę dżdżownice, ryby, łosie. Krążą soki, mleko, krew.
Życie jest mokre.
Witajcie – wy, którzy znacie wodę tylko z kranów i butelek.
Dachami, szybami, parasolami odgrodziliście się od wody. I mostami. Wanny wasze jeziora, zlewy wasze strugi.
Witajcie pod Niebem, miedzy Wodami.
,,Ziemia – witajcie w trawie. Na piachu. Na glinie. Ziemia to piach, glina, to co w niej rośnie i co rozgniwa. Przewracam ją codziennie, paluchami i narzędziami. Ryję doły na ziarno, śmieci i umarłych. Ryję i zagłaskuję. Chrzęści mi ziemia pod stopami. Kurzy w oczy. Wbija się w zmarszczki. Noszę ją pod paznokciami.
Witam was – którzy stąpacie po trotuarach, parkietach, dywanach.
Nawet w parku – po asfaltowych alejkach. Podeszwa, opona, rękawiczka chronią was przed prochem ziemi.
A popatrzcie: wszystko tu – zagony, stogi, domy, także drzewa, także konie i ja – wszystko tu ulepione z ziemi.
Was, którzy dotykacie ziemi raz w roku – na plaży – witam pod Niebem, między Wodami, na Ziemi.
,,Człowiek – witam was – nieprzemakalnych. Naukowo impregnowanych od ziemi, wody, nieba. Ja witam – z ziemi ulepiony, z nieba natchniony. I wyznaję: to nieważne, Przybysze. Ta różnica.
Przyroda jest wokół nas, ale najbardziej – w nas. W tobie i we mnie – taka sama. Tak samo poczętyś z soków, zrodzony w śluzie, karmiony mlekiem, natchniony z nieba. Nasze brzuchy, serca, krew – oto przyroda najswiętsza. Trawienie. Sen. Myslenie. Przez szczelinkę twojej źrenicy widzę tę samą kulistość, którą mam pod moją czapką: niebo, krążące gwiazdy, jądro, Wszechświat.
Gdy twoje ciało rozsypie się w drobiny, wchłonie je ziemia, pochwycą wodonurciki. I moje… Spotkamy się w wodzie, w ziemi, w morzu – bezwiednie. Póki co, wiemy. Patrzymy. Wołamy:
O, Niebo!
O, Wody!
O, Ziemia!
O, Ty!
O, Ja…
KRZYŻ
,,Na ziemi podlaskiej, pomiędzy Niemnem a Bugiem, która gromadzi pot i prochy pokoleń, od wieków stoją krzyże. Żarliwa wiara, wielka ufność i szacunek wobec obyczaju ojców są tu trwalsze niż żywiczna sosna. Krzyże pochłania ziemia i pożera świętokradczy ogień wojen. Padają i zmartwychwstają, aby pokonać czas i obojętność.
Na naszych oczach odchodzą krzyże drewniane, ustępując miejsca stali i unosząc ze sobą szlachetność materiału, wysiłek wyobraźni, piękno pracy. Aby pamięć o nich nie zginęła, aby zachować ich ducha i piękno, dla tych, którym nie dane było przemierzać dróg i ścieżynek tej ziemi w drugiej połowie naszego wieku, tak jak to uczynił mój przyjaciel Wiktor Wołkow, podjęliśmy się pracy nad tą książką.
Krzyż i przestrzeń, krzyż i człowiek, krzyż i drzewo stanowią tu jedno. Stawiano krzyże dziękczynne i pokutne, karawaki morowe, krzyże na grobach samotnych, na pobojowiskach, na drogach rozstajnych Bożą męką przez lud nazwane.” – Andrzej Strumiłło
,,Krzyż”, to książka niezwykła, oprawna w płótno ze złoceniami, wydana dla uczczenia pobytu Ojca Świętego Jana Pawła II na ziemi podlaskiej w czerwcu 1999 roku. Tematem przewodnim, jak sama nazwa wskazuje jest krzyż. Unikatowe fotogramy Wiktora Wołkowa, poprzedzone są opisem prof. Andrzeja Strumiłły o znaczenie symbolu krzyża w historii świata. To prawdziwe arcydzieło.
BIEBRZA OD ŹRÓDEŁ DO UJŚCIA
,,Fotografie, panie Tutejszy. Widoki. Proszę: rzeka. Zakręt. Rozlewisko. Starorzecze… Poznaje pan?
– Coś jakby… Hmm! Nasza rzeka? Tutejsza? Zaraz… Nu tak! Łaził tu kiedyś po błotach fotograf. Chłopisko wielkie jak koń.
– zgadza się, to on.
– Wielgi jak koń i silny jak koń. Motocykla panie, przez rzekę na plecach przeniósł!
– On na pewno.
– Aparatami, panie, obwieszony, na jednym lufa jak armata. Taki wielgolud i w takie fik – pstyk się bawi? Hm… Pamiętam, był ja raz w restoracji w Grajewie. Kelner do nas idzie… Rostu – dwa metry, wagi – półtora! Idzie panie, tacę niesie. A na tej tacy? A na tej tacy, he, he, he, co? Na tej tacy? Hy, porcylanowe, takie, o, porcylusieńkie filiżoneczki! Toż to panie grzech!
– Grzech?
– Niewątpliwie, panie Miastowy! Grzech, że taki wielgolud, panie, takie fiu – bździu podaje. No bo jak już komu Pan Bóg dał silę… Człowieku! Filiżoneczki? Czemu nie wory we młynie? Albo: słonie w Hanowerze! Malutkie. A może…. Może, jak to mówią: dusza?
– Dusza?
– Dusza tego rybaka, co w łódce. Nie słyszał pan? Jak człowiek mocno zaśnie, albo zdrętwieje, czasem bywa, dusza z człowieka się wymknie z tchem. I wędruje sobie gdzie zechce. A dusza? O, dusza – szybka ona jak myśl. I nic nie waży, jak myśl. Jak dajmy na to jasność czy dzień. I leci sobie, ta dusza, gdzieś w inne kraje… albo w inne czasy… I rozmawia sobie z takimi innymi, wolnymi duszami.
– Znaczy: ten rybak w łódce może zasnął, a dusza jego może unosi się nad doliną?
– W podobie mgiełki? Albo, jak mówią: smugi.
– I patrzy sobie z wysoka na dolinę, rzekę, czółna, a może i na niego samego: rybaka?
– Otóż że to, panie Miastowy. Tak kiedyś babka mnie opowiadali.
– A gdyby dusza nie wróciła?
– Jak to mówią: trudno. Znaleźliby ludzie łódkę, a w niej rybaka. Ale – nieżywego. Pobiadaliby, pomodliliby się – i pochowali.
– A dusza? Co z tą duszą?
– Dusza? Cóż dusza. Wisiałaby nad doliną, oglądałaby sobie znajome chaty, drzewa i temu podobne. Jak, powiedzmy, człowiek dobry był – pomagałaby. Jak niedobry – niewątpliwie psułaby, przeszkadzała. Straszyła.
– A nastraszyło kiedy pana?
– O, ileż razy! Jak mały ja był, pamiętam, wszędzie – na rzece, w zbożu, w boru – wszędzie, panie, coś czaiło się, szurało! Pamięta, tatko nieraz krzyczeli: ,,Przestańcież baby opowiadać te czary – mary, strachy – na lachy! Czyż nie widzicie, że chłopiec boi się, że zasnąć nie może!” Bo faktycznie, straszno było. Ale dziwne, panie Miastowy – im więcej się człowiek bojał, tym bardziej wieczorami prosił: ,,Nu, babko, poopowiadajcie o strachach. Poopowiadajcie!”
– A może człowiek najbardziej chce tego, czego najbardziej się boi, panie Tutejszy?
– Choroba! Może?” – Edward Redliński
KOŃ NA PODLASIU
,,Dzisiejsi przedstawiciele gatunków – a w szczególności koń Wiktora – są końmi roboczymi drobnego gospodarstwa, utrzymywanymi często z czystej miłości do tradycji dziadów i ojców, a czasem z konieczności zarobienia paru groszy za koninę sprzedaną Francuzom, Włochom lub Japończykom.
Wiktorowy koń bywa samotnikiem w przestrzeni, karmi źrebię, cieszy się współbraćmi w tabunie wolnym, przepływa rzekę, ciągnie sanie w głębokim śniegu, trudzi się razem z człowiekiem orząc ziemię i zwożąc jej plony. Los konia i los człowieka stają się sobie bliskie.
Poetyka i forma wybrane przez autora w sposób naturalny wiele mówi o statusie i charakterze tego zwierzęcia. Można porównać ją do wiersza białego. Z radością rozpoczynam tę książkę prezentacją przeważnie starych, biało – czarnych fotografii, które mówią wiele o ascetycznym i dążącym do czystej prawdy warsztacie Wiktora.
,,Bierzesz aparat, robisz zdjęcia. Jaki w tym jest sens?” – zapytał kiedyś Wiktora Andrzej Kalinowski. Wiktor odpowiedział: ,,Sensu w tym nie ma za grosz, robić coś, nie wiedząc, czy się zwróci finansowo. Ale to działa jak narkotyk: gdy robię zdjęcia, to czuję jakbym był na haju… To praca, ale taka praca na granicy uzależnienia i nałogu, na końcu której jest kadr, zatrzymany obraz… Tego świata za chwilę nie będzie, ale też częściowo jest – ocalony przeze mnie, przed zapomnieniem. Gdy wyjdą bardzo dobre zdjęcia, jest tez coś w tym z radości tworzenia, tak jakbyś nie tylko ocalił, ale powołał do życia nowy, piękny świat… Może dlatego tak to uzależnia…”
Tego świata za chwilę może już nie być, ale jego obraz, ocalony przez Wiktora od zapomnienia, żyć będzie jako nowy, piękny świat…” – Andrzej Strumiłło
BOCIAN
,,Z wiosną przylatuje na chłopskie domostwo i się rozgnieżdża. Jak pan. Zdaje mu się, że on tu jest gospodarzem od kwietnia do sierpnia. Nie boi się, bierze w posiadanie dach, słup elektryczny, drzewo. Człowiek tedy do niego musi się uśmiechać.
Bo jak ów przybysz zjawi się, to jakby na polu cieplej, w domu milej, kolorowiej na podwórku. I masz w obejściu jakby swój teatrzyk. Patrząc sylabizujesz od nowa sens żywota: robienie domu, zaloty, miłowanie, potem hołubienie jajek, narodziny, karmienie malców, nauka latania. A na końcu podzięka za wspólne dni.
Jest to jakby miniaturowe misterium wieczności.
Czerwień, czerń, biel – absolutny kontrast kolorów. Kolory symbole. Seks, zejście i zmartwychwstanie. Stąd zrozumiałe, że ptak ten został wybrany przez obyczajowość na akuszerkę nadziei.
Bez klekotania boćkowego cóż znaczyłaby wiosna! Albo łąka, ściernisko po zbożu, kopa siana, na których nie stoi bocian? Nawet do elektryki nasz paniczyk szybko się dostosował. Patrzy na polu stoi słup z błyszczącymi kubeczkami. Myśli, po co tak te drągi sterczą bezużytecznie, trzeba je zagospodarować. I już składa na krzyżaki gałęzie moszcząc gniazdo. I po trosze jest bardzo polskim ptakiem. Taki szlachciczek. Dumny, z szabelką, sejmikowanie gromadne na łąkach, też mu nie jest obce. A już o ich śpiewie klekoczącym, to się nie mówi! Unikalni orkiestranci. Na kominie, na stodole, na rosochatym drzewie, słupie elektrycznym, jak pozakładają dzioby na plecy, machają nimi jak szablami, aż cały kraj biebrzański dygocze.” – Mikołaj Samojlik
LOT
,,Związek człowieka i ptaka istniał we wszystkich cywilizacjach. Na całej kuli ziemskiej znajdziemy ślady kultu ptaka, jego zsakralizowane mity i podobizny.
U człowieka czas przylotu i odlotu bliskich naszemu sercu ptaków – pielgrzymów nieba stał się symbolem odrodzenia życia i nadziei, a ich odlot refleksją nostalgiczną o przemijaniu wszystkiego. Krzyk dzikich gęsi, klangor żurawi, pieśń godowa szpaka, dzwonek skowronka wywołuje w nas uczucie uczestnictwa w odwiecznym misterium życia.
,,Biorącym do ręki tę książkę pragnę zwrócić uwagę na benedyktyński trud zgromadzenia przez Wiktora Wołkowa tysięcy ujęć fotograficznych z życia ptasiej społeczności na bagnach, rozlewiskach i rzekach Podlasia. Oprócz znakomitych epickich obrazów przestrzeni z chmurami ptaków, widzimy kameralne fragmenty ptasiego życia, podglądanego przez silne teleobiektywy. Obserwujemy to, co zazwyczaj umyka naszemu oku – fazy lotu, mechanikę ruchu – skrzydłoformy. Książkę zamyka obszerny dział zatytułowany ,,Okiem ptaka”. Zdjęcia z lotu ptaka ukazują nam – istotom przyziemnym, nowe, zaskakujące piękno abstrakcyjne pol, lasów i wód tej ziemi, bogatsze niż wizje artystów.
To, co wybrałem z dorobku Wiktora Wołkowa, jest tylko fragmentem znanej mi wielkiej całości, a mój wstęp jedynie szkicuje niektóre watki myśli ludzkiej związanej z ptakiem i misterium lotu.” – Andrzej Strumiłło
WIKTOR WOŁKOW – TEKA FOTOGRAFII
Wielkoformatowa, bibliofilska teka o imponującym wymiarze 35 x 48 cm, zawierająca 12 barwnych fotogramów wybranych przez autora i opatrzonych własnoręcznym opisem artysty, przedstawiające piękno krajobrazu Podlasia.
,,Przykładem harmonijnej jedności człowieka z miejscem, w którym wypadło mu żyć, jest Wiktor. Można powiedzieć, że Biebrza, Narew i Supraśl, rzeki którymi pływał, płyną w nim. Na rozlewiskach witał przyloty gęsi i żurawi, toki batalionów i cietrzewi. Zanurzony w bagnie, trwał, cierpliwie podglądając gody ważki. Z wysokiego brzegu Biebrzy żegnał płomienne słońce chylące się za horyzont, podziwiał jego refleksy na misternej konstrukcji chmur. Potrafił, ptakiem będąc, ukazać nam nieznane piękno form, struktur i barw ziemi widzianej z góry. Dostrzegał i cenił to, co odchodzi, a tyle wieków służyło człowiekowi: strzechy i gniazda, stogi na bagnach, czółna drewniane, trakty polne, konie robocze, a także i to, co było świadectwem ducha i nadziei człowieka tutejszego: krzyże przydrożne, kapliczki nadrzewne, małe świątynie wielkiej wiary i ekumenii.
Widzę Wiktora, jak niesie motocykl na plecach przez grzęzawiska, kanadyjką przedziera się przez trzcinowiska, szuwary i wodorosty, gazikiem drapie się na piaszczystą górę, biegnie przez las na nartach z rudym psem, dźwiga aparaty, rury teleobiektywów, statywy, w kopnym śniegu podchodząc żubry.
Dzięki benedyktyńskiej pracowitości i charyzmie Wiktor zgromadził gigantyczny zbiór negatywów i przezroczy będący dokumentem piękna i losów Ziemi Podlaskiej. W jego sercu szumi Puszcza Knyszyńska, żyją Supraśl, Królowy Most, Sokołda, Waliły, Krynki, koguty barwne Lońki Tarasewicza i stół biesiadny w Villi Sokrata.
To było dawno. Miałem szczęście pracować na pierwszym czarno – białym albumem fotografii Wiktora ze znakomitymi tekstami Edwarda Redlińskiego, smakując jego męski ascetyzm i lapidarność przekazu. Ta czarno – biała poetyka graficzna i oszczędność środków pozwoliły na akcentowanie tego, co w konstrukcji i dramaturgii obrazu było najważniejsze. Był tez Wiktor zawsze kompanionem otwartym i wspaniałomyślnym w pracy, dając mi prawo wyboru, kadrowania i komponowania obrazu. Po tej pierwszej książce los pozwolił nam opracować wspólnie jeszcze wiele innych – o ukochanych rzekach Wiktora – Biebrzy i Narwii, o świętym ptaku – bocianie, o źródle wszechżycia – słońcu, o podlaskim krzyżu, o ptasim locie, a ostatnio o sianie w sepii i o czarno – białym ptaku. Do tej teki Wiktor fotografie wybrał osobiście i odręcznie je opisał.
Pisząc o Wiktorze, nie mogę nie pisać o Grażynie. Jej wielkie serce i pomocna dłoń były z nim zawsze i wszędzie w dramatycznym i trudnym czasie ich życia, w słonecznej pogodzie zawodowych sukcesów Wiktora i w chwilach jego słabości. Jej wielka wrażliwość pomagała budować świat Wiktora.” – Andrzej Strumiłło
Książki te, są prawdziwymi dziełami artystycznymi i dobrem kulturowym, jakie pozostawił po sobie dla nas Wiktor Wołkow. Do kompletu, brakuje mi tylko jednej pozycji, zatytułowanej ,,Ptak”. Ale zapewne i ona wcześniej niż później uzupełni ten zbiór 😉
I jedynie żal, że tak daleko do ścieżek, do podlaskiej wsi, do ,,wszechświata” Wiktora Wołkowa…
Lucyna Romańska
8 grudnia 2024 16:29Błażeju,
imponujący zbiór książek/albumów Wiktora Wołkowa. Nawet oglądanie zdjęć z kart albumów to uczta dla oka. Te wozy z sianem poruszają mocną nutę wspomnień mojego dzieciństwa, chociaż te moje drogi, nie tak malownicze, muszę przyznać, jak podlaskie. Napawa optymizmem fakt, że ktoś zajął się spuścizną Wiktora Wołkowa. Nie wszyscy twórcy mają to szczęście. I to nienasycenie Wołkowa światem, Podlasiem. 50 lat fotografował ten świat, a na koniec i tak czuł niedosyt.
„Mam niedosyt! Mogłem zrobić więcej…” Może z takim poczuciem każdy powinien schodzić z tego świata, a może po prostu świat nas nie nasyci, nawet długie i pracowite życie nie wypełni w człowieku jakiegoś pragnienia, pragnienia transcendencji?
Pozdrawiam,
Lucyna
admin
8 grudnia 2024 18:00Dzień dobry Lucyno,
Wołkow – to delikatna materia. Mam na myśli to co po sobie pozostawił. Wiele lat temu otrzymałem w prezencie album zatytułowany ,,Moje Podlasie”. W 2019 roku powróciłem wspomnieniem do tych dni opisując to wydarzenie i tytułując je ,,Fotograf powietrza”. Tam też pierwsze albumy z mojej półki – Wołkowa i o Wołkowie – ponieważ każdy z tych tomów to coś zdecydowanie więcej niż jedynie zbiór fotografii. Szerzej myśl tę starałem się rozwinąć w niedawnej ,,Spuściźnie”.
A dlaczego materia to delikatna? Otóż wielu fotografów dziś przedstawia Podlasie równie pięknie i ciekawie. Może i bardziej kolorowo, efektowniej, bardziej ostro – wyraziście. Dysponując nierzadko sprzętem i możliwościami wielokrotnie większymi. Ale kiedy oglądam stare albumy Mistrza Wiktora, z Jego niedopowiedzeniami, falującym, rozrzedzonym powietrzem, nie wspominając o tym co odeszło na zawsze, jak choćby te wozy, które Lucyno przytaczasz, to wówczas dopiero z całą mocą zaczynają te zdjęcia przemawiać, ukazując niezwykły kunszt i wielkość tego Człowieka. Mam ogromną frajdę, że mogę sięgać, delektować się, obrazem i słowem. Przebyć niespiesznie kilkudziesięcioletnią drogę jednego z największych polskich pejzażystów. Jakby klatka po klatce, dzień po dniu, rok po roku. Tym bardziej, że ostatnia ,,Niespodzianka”, pokazuje dobitnie, że trud, pasja, oddanie Wiktora Wołkowa, zaczyna przynosić owoce na wielu innych płaszczyznach. Oby pamięć ta trwała!!!
A odnośnie sytości 🙂 Są obżartuchy, którzy zaspokajają swą sytość nie dzieląc się z innymi, a są też tacy, którzy dzielą się w sposób niezwykły. Myślę, że Wołkow potrafił czerpać z tego świata garściami, że miewał dni, które przepełniały Go, przelewały przez brzegi!!! Ale wielkość, to też świadomość własnych ograniczeń, słabości, braku doskonałości, i zapewne stąd ten niedosyt, tęsknota za czymś co zbyt szybko umyka, przemija, ginie bezpowrotnie.
Serdeczności Lucyno