DWÓR – POLSKA TOŻSAMOŚĆ
Dwory, dworki, pałace… któż nie lubi ich odwiedzać ? A iluż marzy, by w takowym zamieszkać, choćby na krótko, na małą ulotną chwilę.
Przed wielu, wielu laty, mówiło się w moim rodzinnym domu, że Dziadek, który był znakomitym stolarzem, (dla mnie stolarzem artystą) pracował przed wojną we dworze, w pałacu u hrabiego Badeniego w Busku k. Lwowa. Ubolewam, że jedynie tak szczątkowe informacje pozostały we wspomnieniach z tamtych lat. Temat bowiem wojny, ucieczki do ,,lepszej ziemi” najczęściej był przemilczany, omijany szerokim łukiem. Żal, że bezpowrotnie coś przemija… czas zaniedbań, czas zaniechań…
Pozostaje poznawanie historii innych podobnych miejsc, mieszkańców tych budowli, relacji międzyludzkich, pojęć z zakresu architektury dworów i ich otoczenia.
Leży przede mną kolejna książka, znakomite opracowanie autorstwa Pana Macieja Rydla, zatytułowane ,,Dwór – Polska Tożsamość”. Już samo nazwisko Autora jest wystarczającą rekomendacją, by sięgnąć po to słowo pisane. To m.in. krewny poety Młodej Polski Lucjana Rydla z podkrakowskich Bronowic. Bohatera najsłynniejszego ,,Wesela” w historii naszej Ojczyzny, opisanej przez Stanisława Wyspiańskiego. Sam urodzony we dworze i opiewający dwory na kartach swoich książek. ,,Dwór – Polska Tożsamość” to znakomite kompendium wiedzy na temat przeszłości i tradycji. Dla tych, którzy z sentymentem spoglądają na wymarłą już szlachecką kulturę, obyczaje, wzorce, będzie to prawdziwa przyjemność, niezwykła podróż w czasie.
A skoro o podróży w czasie i wspomnieniach, nie sposób bym i w tej tematyce nie przywołał nieodżałowanego Pana Profesora Wiktora Zina, który posługiwał się tak charakterystycznym śpiewnym, pieszczonym głosem. Myślę, że poniżej zamieszczona opowieść pozwoli przenieść się do lat przedwojennych, do czasów, kiedy życie w polskim dworze toczyło się codziennym rytmem.
Polonez starej pozytywki
,,Miałem wtedy dziesięć lat i namiętnie czytałem powieści Kraszewskiego, w których roiło się od opisów starych dworów i pałaców. Niestety, prawdziwego dworu nigdy nie widziałem. W naszym miasteczku były wprawdzie domy z gankami i filarkami, ale nie o dom mi chodziło, lecz o dwór ze spichrzem, stajniami, starym parkiem. Chciałem poza tym zobaczyć prawdziwego dziedzica – jak to się wówczas mówiło – obywatela. Ze swych pragnień zwierzyłem się dziadkowi; ten uznał spełnienie ich za możliwe i nie nastręczające większych trudności. Najbliższy dwór znajdował się w odległości zaledwie trzech kilometrów od miasta. Siedział tam na arendzie pewien zubożały pan, dziadka znajomy. Obiecał on pokazać mi wszystkie dworskie osobliwości, chociaż – jak twierdził dziadek – niewiele było tam do oglądania, bo majątek już dawno skapcaniał. Taki był początek jednego z największych przeżyć mojej młodości. Polegało ono jedynie na tym, że zobaczyłem po raz pierwszy w życiu stary dwór otoczony parkiem i poznałem stuletniego furmana. Sądzę, że ta lipcowa wycieczka – datę pamiętam, bo był wtedy odpust w naszym miasteczku – w jakiejś mierze zadecydowała o moich zainteresowaniach, a może nawet ukierunkowała dalsze życie.
Dworek był kiedyś własnością Staszica, a wcześniej należał do Zamoyskich. Przetrwał pierwszą wojnę światową, a ile lat naprawdę liczył, Bóg raczy wiedzieć. Pamiętam polną drogę pomiędzy dojrzewającymi łanami pszenicy. Na horyzoncie odcinała się od bezchmurnego nieba ciemna, prawie granatowa kępa drzew z dwoma olbrzymami w środku. Były to wiekowe topole postrzelane przez pioruny, a mimo to potężne jak pylony egipskiej świątyni, tyle, że żywe i szumiące. Wąska dróżka ginęła pomiędzy ich pniami. Z jednej i drugiej strony tej gigantycznej bramy rosły żylaste graby. Może kiedyś tworzyły strzyżony żywopłot, a później posplatały swe konary tworząc gęstą, trudną do przebycia ścianę, podszytą u spodu gęstymi kolczastymi krzewami. Wszystko tu było inne niż w naszym ogrodzie, jakieś większe, bardziej masywne, a przez to piękniejsze. Poza tym czuć było niemal namacalnie lata, które przeszły, zanim drzewa te zdążyły aż tak wyrosnąć. Na jednej z topól wisiała drewniana kapliczka, a nad nią daszek z blachy wycinanej w misterne ząbki, przeżarte rdzą. Ten daszek wrósł w topolową korę. Weszliśmy do środka grabowego okołu. Panował tu zielony mrok, chłód i niespotykana gdzie indziej cisza. Po tylu latach pamiętam wszystko i mogę odtworzyć kolejność nawarstwiających się wrażeń oraz najdrobniejsze szczegóły oglądanych wówczas widoków.
Był tam gazon okrągły i wypukły jak talerz. Tylko od strony ścieżki urządzono na nim grządki. Kwitły tu: maciejka, nasturcja, goździki, ale nie te sprzedawane w kwiaciarniach na sztuki, ale dzikie, rosnące całymi kępami. Ponad nimi unosił się rój białych, ruchliwych motyli. Całe wnętrze gazonu porastała wysoka, ruda trawa, której kosmyki kładły się na ciemną ziemię jak źle zaczesane włosy. W samym środku stała olbrzymia tuja, przykrywająca ciemnozielonym kołpakiem prawie całe kolisko gazonu. Gdzieś spomiędzy wielu jej pni wyszedł nam na spotkanie wielki, czarny pies. Przesunął się pomiędzy trawami, ziewnął, po czym uznawszy, że ma do czynienia z przyjaciółmi, zaczął merdać ogonem i oczekiwać karesów.
Dwór stał poza gazonem i poza barwną ścianą biało czerwonych malw, wysokich jak cyprysy. Był długi, zapadnięty w ziemię i miał wszystko, oprócz kominów, zadziwiająco małe.
Patrzyłem na ten stary, bielony dom jak na relikwię. To był dwór prawdziwy, jakby żywcem wyjęty z kart przeczytanych książek. Miał dach kryty starymi gontami, które tu i tam przetkano wiechciami słomy. Na dachu piętrzyły się owe wielkie kominy i jakieś tajemnicze półokrągłe okienka. A w ogóle to dach – jak mi się wówczas zdawało – był ponad miarę skrojony, bo wystawał za bardzo przed ściany. Chodziło tu po prostu o wielki, staropolski okap. Ganek znajdował się w środku, podpierały go dwie bielone i sękate kolumny, wykonane z okorowanych świerkowych pni. Po każdej jego stronie znajdowały się po trzy okna o szybkach małych i nierównych.
Pamiętam też główne drzwi. Pochodziły zapewne z innego, może nawet starszego budynku. Były masywne, nabijane żelaznymi gwoździami, których łebki układały się w wielką literę M. Prawie cały ganek zasłaniały nawisy dzikiego wina, które oplatało okna i kolumny. Chwytliwe witki rośliny dosięgały nawet szczytu ganku, gdzie znajdowała się żelazna chorągiewka z wyciętą datą. Niestety, cyfry – poza jedną – były już nieczytelne. Wprowadzono mnie do zaczarowanego świata, w którym książkowe opisy przeistoczyły się w trójwymiarową rzeczywistość. W tej otoczonej grabami pustelni zetknąłem się ze światem, którego gdzie indziej już nie było.
Na prawo od dworu stał poczerniały spichrz z drewnianymi gankami, na których suszyły się właśnie wielkie płachty z grubego, lnianego płótna. Z drugiej strony, spoza krzewów bzu wyłaniał się długi, wygięty dach stajni czy obory. Chciałem właśnie iść w tamtym kierunku, gdy drzwi dworu uchyliły się i stanęła w nich, zasuszona kobieta. Była to ciotka dzierżawcy majątku. Pomimo prawdziwego upału miała narzucony na plecy biały, szydełkowy szal, który odcinał się ażurowym ornamentem od czarnej sukni i przypominał żałobny ornat. Dziwiłem się, dlaczego dziadek wyjaśnił starszej pani prawdziwy cel naszej wizyty, ale może właśnie dzięki temu dziedziczka zaczęła patrzeć na mnie przychylnie, a nawet przyjaźnie.
Zaskakujące jest stopniowanie wrażeń, których doznajemy w życiu. Ileż oglądałem później pięknych komnat, sal, galerii w kraju i za granicą. Ale to wszystko jakoś zbladło i zatarło się. Tamtych doznań nie potrafiły zatrzeć lata. Sądzę, że stopniowanie wrażeń, umiejętne ich dawkowanie posiada dla młodej, czułej psychiki kolosalne znaczenie. Kto wie, czy pedagodzy kiedyś w przyszłości nie dojdą do przekonania, że konieczne jest pomiędzy poszczególnymi bodźcami, trafiającymi do mózgu, pozostawienie jakiegoś odpowiednio dobranego czasu przeznaczonego na asymilację i utrwalenie poznanych zjawisk i obrazów.
Dziadek poszedł wtedy nad staw, a ja zaproszony zostałem do długiej sieni, w której był prawdziwy kominek z osmolonym okapem – pierwszy, jaki w życiu widziałem. Przy nim stały pękate worki mąki i kaszy. W wydrążonych nieckach położono sita i przetaki. W głębi sieni, poza otwartymi drzwiami, zielenił się przesycony słońcem park.
Penetrowałem wzrokiem ściany tej bajecznej izby chcąc odnaleźć husarskie pancerze, sokoła uwiązanego na drążku albo bodaj starożytne portrety. Nie było tego. Na wielkich gwoździach wisiały tu końskie chomąta, na drążku zwoje suchej kiełbasy. Zamiast obrazów odnalazłem na suficie jedynie fantastyczne ornamenty zacieków. Mimo to owa podłużna sień tchnęła majestatem i powagą. Dziwne to może, ale ludzie niewykształceni w sprawach architektury potrafią niekiedy nadzwyczaj precyzyjnie reagować na piękno. Są tacy, którzy jakoś intuicyjnie wyczuwają, gdzie kończy się szara przeciętność, a zaczyna dzieło sztuki. Na pewno i ja w ten właśnie sposób określiłem granice tamtego piękna, których po latach nie odważę się tknąć.
Stara pani szła przede mną; zauważyłem, że ma chude, pomarszczone pięty. Ja kroczyłem za nią dziwiąc się wszystkiemu. Weszliśmy do izby, w której stał długi, wsparty na krzyżakach stół. Brzęczały tu roje much, a belkowy sufit uginał się od nadmiernego dźwigania. W tym pokoju zobaczyłem przedziwny okrągły piec zwieńczony porcelanowym wazonem. Podłoga skrzypiała, liście malw muskały okna. Następny pokój należał do właścicielki dworu. Był piękny, przesycony seledynowym światłem oraz szumem i szelestem parkowych drzew. Pachniało tu miętą i macierzanką. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że właśnie teraz znalazłem się w samym sercu dworu. Staruszka posadziła mnie na krześle o wygiętych nogach i kazała chwilę na siebie czekać. Zostałem sam z tajemniczymi odgłosami domu, z jego niepowtarzalnym zapachem i pięknem trudnym do podrobienia. Wszystko było w tej izbie zaskakujące: i podłoga układana w gwiazdy, i komoda, na której pod szklanym kloszem stał krucyfiks z perłowej masy, i pijawki wijące się w słoju, i wyblakły portret Naczelnika Kościuszki, i dziwna kaseta na stole, która przypominała trumnę, tyle, że była krótka i kwadratowa.
W Każdej epoce odnaleźć można co najmniej dwa rodzaje mieszkań: pierwsze – urządzone nowocześnie, według reguł panującej mody, oraz drugie – podporządkowane gustom, które już przebrzmiały. Ludzkie upodobania zmieniają się stosunkowo szybko, ich motorem są czasem wynalazki, a niekiedy kaprys. Dzieje się tak, że to, co wczoraj było szczytem nowoczesności, jutro staje się przeżytkiem. Tutaj tkwi praprzyczyna wynoszenia na strych mebli, które raptem straciły sens swego istnienia i zaczęły przeszkadzać. Ale są mieszkania takie, do których żadna moda nie ma przystępu, gdzie najdrobniejszy sprzęt jest pamiątką. Bywało niekiedy, że rodzice obdarowywali swą córkę tym, co sami kiedyś otrzymali od swoich rodziców. Bywało, że każdy sprzęt miał swoją wielowiekową historię. Myślę o tym przypominając sobie odległe czasy.
Stara pani przyniosła mi wtedy kawałek sernika, który zacząłem jeść, by poznać, jaki też smak ma dworskie ciasto. Czułem się głupio, ponieważ ona nazywała mnie ,,panem dobrodziejem”, a ja, chcąc być grzecznym, zwracając się do niej używałem zwrotu ,,pani obywatelko”. Jeszcze dziś słyszę jak mówi:
– otóż, jeżeli pan dobrodziej chce coś cennego zobaczyć, to tylko w tym pokoju, bo zachowałam u siebie parę wartościowych sprzętów. Choćby ta komoda wykładana orzechem – służyła już mojej prababce.
Popatrzyłem z uznaniem na mebel i spytałem:
– czy pamięta ona Powstanie Styczniowe?
Stara pani wzruszyła ramionami:
– Styczniowe Powstanie to doskonale pamięta nasz Iwaś, a ta komoda – panie dobrodzieju – pochodzi z czasów króla Stasia, a może nawet jest starsza. Babka opowiadała, że w trzeciej szufladzie pod obrusami przechowywała pudełko z puklami jasnych włosów Frycusia. To był jedyny brat mojej matki, który zmarł zaraziwszy się ospą.
– a co pani dziedziczka chowa w tej dziwnej skrzyneczce?
Pytanie wyrecytowałem szybko, chociaż wiedziałem, że ciekawość zaprzecza dobremu wychowaniu.
– a to – panie dobrodzieju – skrzynka niezwykła. To ,,areszton” wygrywający melodie.
Za chwilę zobaczyłem obracający się metalowy krążek, spod którego płynęły tony powiązane w melodię poloneza. Nie można, niestety, opisać wszystkich przeżyć. Niekiedy są one zbyt osobiste. Jedno jest pewne, że muzyka potrafi niekiedy zadrwić z czasu.
Po trzydziestu latach zjawiłem się kiedyś w Collegium Maius u profesora Karola Estreichera. Mój przyjaciel zapragnął nagle pochwalić się swym nowym nabytkiem. Podszedł do politurowanej skrzynki i uruchomił pozytywkę, która zaczęła grać starego poloneza. Właśnie tego sprzed wielu lat. I wtedy, nie wiedząc jak i kiedy, znalazłem się w starym, dawno już nieistniejącym dworku, poczułem zapach mięty i macierzanki. Poza oknem zobaczyłem wielką tuję i malwy. I nie wiem, co by było dalej, bo mój gospodarz chwycił mnie za ramię i zawołał: Cóż ty wyczyniasz, czego płaczesz jak bóbr? Czyś nigdy nie słyszał pozytywki?
Za oknem zimowa sceneria, ale zasłuchany w opowieść Profesora Zina, przywołuję wspomnienie również swoich podróży, pewnego majowego dnia sprzed lat, kiedy podobnie spoza krzewów bzu wyłonił się dwór… To wielkopolski dwór w Koszutach. Pięknie m.in. i to miejsce, z falistym frontonem, mansardowym dachem zostało przedstawione przez Pana Macieja Rydla w książce ,,Dwór – Polska Tożsamość”.
Bądź pierwszym komentującym