Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

PO ŚLADACH…

,,Kto namalował pierwszą ikonę? Tradycja wschodnia utrzymuje, że pierwszą ikonę namalował św. Łukasz na blacie nazaretańskiego stołu, uwieczniając postać Maryi z Dzieciątkiem. Do dziś wielu ikonom maryjnym przypisuje się Łukaszową proweniencję. Niestety, nauka dawno już umieściła tę tradycję wśród wczesnochrześcijańskich legend.

Niemniej ktoś musiał być pierwszy. Czy ów anonimowy malarz, kładąc pędzlem na desce pierwsze zarysy głowy, twarzy, rąk, szat Chrystusa, Maryi albo jakiegoś świętego, zdawał sobie sprawę, że staje się twórcą kanonu, który doskonalony przez pokolenia następców, przetrwa stulecia? Czy był świadom, że jego ikona stanie się wzorcem dla innych, i nawet jeśli sama padnie ofiarą płomieni, miecza, lub po prostu czasu, to jednak będzie żyła w setkach, tysiącach powtórzeń i transpozycji? Czy przeczuwał, że z jego bezimiennego doświadczenia i trudu będą korzystać przez wieki inni, którzy tak jak on, pochylą się z pędzlem nad zagruntowaną deską w różnych zakątkach chrześcijańskiego świata?”

W ostatnich tygodniach było mi dane zapoznać się z treścią niezwykłych opracowań ks.Bp Michała Janochy. Trzy książki: ,,Ikony w Polsce”, ,,Ukraińskie i białoruskie ikony świąteczne w dawnej Rzeczypospolitej”, oraz ,,A piękno świeci w ciemności”. Autor to historyk sztuki, znawca ikon, pasjonat sztuki i piękna. Przyznaję, że była to dla mnie wyjątkowa, osobliwa uczta duchowa. Cytat rozpoczynający ten wpis pochodzi właśnie z jednego z powyższych tytułów. W dalszej części zapewne przywołam i odniosę się raz jeszcze do słów Ks. Profesora.

Lektura powyższa skłania mnie do powrotu wspomnieniem do ciepłych, sierpniowych chwil. Dzień powoli chylił się, niebo przyciągało wzrok niezwykłymi kolorami. Zbliżaliśmy się do Przemyśla. Nazajutrz Małgosia w tym mieście miała rozpocząć zajęcia w Ikonopisarskiej Szkole Letniej. Jak zawsze w takich chwilach otacza nas wiele znaków zapytania, niemniej droga taka zawiera też mnóstwo nadziei, ciekawości, wyciszenia, ale i entuzjazmu.

Raz jeszcze powrócę do cytatu z książki Ks. Prof. Michała Janochy: ,,Ukraiński historyk Igor Szewczenko porównał badania analityczne do wędrówki gąsienicy po liściu kapusty, zaś pracę syntetyczną do lotu motyla nad klombami kwiatów.”

Kiedy w dole przed naszymi oczami ukazał się Przemyśl, mogliśmy poczuć się właśnie jak motyl w locie. Podejrzewam, że myślą Małgosia wybiegała i obejmowała najbliższe dwa tygodnie, dla których Przemyśl miał stać się Jej domem, w którym miała przemienić się w cytowaną ,,gąsienicę”, której oko nie sięga poza liść kapusty. Harmonogram zajęć otrzymany przed przyjazdem pozwalał by przygotować się na intensywną, analityczną pracę, wędrówkę w głąb siebie, na niezwykły czas kontemplacji. Bo ikona, jej tworzenie, to nie tylko dzieło sztuki o walorach artystycznych, lecz przede wszystkim bogactwo duchowe, które sobą niesie, a naprawdę rodzi się z modlitwy i dla modlitwy. W swojej istocie jest bowiem dziełem modlitewnym.

Czas pisania ikony to również niezwykłe przeżycia dla bliskich, którzy towarzyszą w tej drodze z dala, nierzadko rozdzieleni setkami kilometrów. I choć dziś zdecydowanie łatwiej i szybciej można się wieczorową porą podzielić owocami wielogodzinnej pracy, to nie sposób by wiernie przekazać na odległość atmosferę i klimat miejsca, barwy, dźwięki, smaki, zapachy. Stąd niepodobna, by uczynić to w pełni w takiej formie jak właśnie staram się to zrobić. Tym bardziej po kilku miesiącach od tego wydarzenia.

Zapewne zabieg taki jest trudny, lub wręcz niemożliwy do zrealizowania. A jeśli nawet, byłby on , bardzo okrojony, niepełny, lub absolutnie jednostronny. Nawet, jeśli było mi dane uczestniczyć ostatniego dnia podczas poświęcenia ukończonych prac wszystkich kursantów, mogłem poznać ich twarze, porozmawiać, wymienić spostrzeżenia czy drobne uwagi. Postanowiłem jednak powrócić do tych chwil, przywołać ducha miejsca, odsłonić przed czytającymi i oglądającymi choć odrobinę piękna, które było mi dane brać pełnymi garściami. Ale też podzielić się refleksją, jak ktoś może postrzegać takie przedsięwzięcia z boku, bez przygotowania, lecz patrząc z otwartym umysłem. W tym fascynacja drugim człowiekiem, ludzką pasją, obserwowanie stawianych kolejnych kroków, powolnych, często w drżeniu, niepewności.

Zbyszku!!! W tym miejscu niskie ukłony i Podziękowania dla Ciebie. Już w sierpniowy czas relacjonując codziennie obrazem i słowem dzieliłeś się zza zamkniętych drzwi prawdziwie Wami, mniejszymi lub większymi radościami, zmęczeniem, czasem wątpliwością lub niedowierzaniem. By po kolejnej nocy ponownie nabierać sił, wiary w swoje możliwości, by powstawać i podążać, pokonywać raz jeszcze znajome już stopnie schodów, uśmiechem witać, żartować słowem, sięgać po pędzel.

W swojej relacji nie odkryję niestety kolejnych etapów, nie pokażę jak pusta, jednobarwna deska przemienia się w niezwykłą, wielobarwną ikonę. Obraz przedstawiać będzie już efekt końcowy, tak jak było mi dane poznać pewnego sierpniowego poranka. Dlatego nie będzie o języku teologii, o barwach, o układzie dłoni, o treści, ale mam nadzieję, że choć w drobny sposób ukażę w tym osobowość twórcy. Ikona określana jest mianem okna do nieba. Pośredniczy w kontakcie z Bogiem. Jakby przez szybę zagląda się przez nią trochę wyżej, do nieba. To jest w Was, pamiętacie zapewne każdy dzień, odkrywania, otwierania tego okna szerzej, Waszych rozmów w ciszy.

Zainteresowanie ikoną przeżywa w duchowości chrześcijańskiej prawdziwy renesans. I spoglądając tego ostatniego dnia na Wasze twarze, w każdej / każdym z Was dostrzegałem właśnie ludzi renesansu. Ciekawych świata, ciekawych własnych, często przez długie lata ukrytych talentów. Podążających za tęsknotą, może dopiero dziś realizujących niespełnione pragnienia czy marzenia. Podobno nasze tęsknoty i pragnienia mówią o nas, jacy tak naprawdę jesteśmy, o naszej satysfakcji, rozwoju, bliskości, porozumieniu z bliskimi. Wielkość człowieka poznaje się po jego pragnieniach.

Przeczytałem przed laty pewien artykuł autorstwa Pani Marzeny Szewczyk. Nie wiem dlaczego, ale uznałem go wówczas za ważny dla mnie, a dziś kiedy spoglądam i czytam te słowa raz jeszcze, dostrzegam zbieżne jakby też z Waszymi pracami.

,,Historyk sztuki, patrząc na obraz, może powiedzieć, kto i kiedy go namalował, czym się inspirował. To samo płótno, rozłożone na stole konserwatora, opowiada historię przeprowadzek, pożarów, lat niełaski w wilgotnych piwnicach czy przemalowań. Łuszcząca się i pociemniała farba na obrazie, który trafił do pracowni, może mieć nawet kilka milimetrów grubości. Za pomocą promieni ultrafioletowych, podczerwonych i rentgenowskich można poznać dokładną strukturę kolejnych warstw, tak aby dało się chemicznie usunąć brud, pociemniały werniks i ewentualne poprawki poprzednich ,,konserwatorów”. W promieniach ultrafioletowych każdy element nałożony na płótno w późniejszym czasie jest ciemniejszy od oryginału. Oglądanie obrazu w podczerwieni pozwala zobaczyć np. kolejne etapy powstawania obrazu, szkic pod farbami, przeróbki. Zdjęcia rentgenowskie to prześwietlenie struktury obrazu łącznie z ujawnieniem uszkodzeń desek czy płótna, a czasem poprzednich zamalowanych dzieł.”

Podejrzewam, że po takich słowach, na nowo powracacie do zajęć, do żmudnych, aczkolwiek niezmiernie zapewne ciekawych wykładów, ale też do prac, które w domach Waszych zajmują poczesne miejsce. Tylko Wy wiecie, ile razy coś trzeba było zamalować, poprawić, ile dłoń z pędzlem wykonała muśnięć, nieznacznych dotknięć.

Każdy z Was w swoim dziele widzi dokładnie niedoskonałości, potknięcia, skazy, niepoprawności, słabość… ale dlatego, są to prace niepowtarzalne, wyjątkowe, tak jak Wy sami 🙂

Kolejny raz powrócę w tym miejscu do słów ks. Bp Michała Janochy:

 ,,Kanon w ikonie nie jest jakąś bezduszną receptą, to raczej pewna rama, którą trzeba wypełniać własną wrażliwością i duchem. Sztuka kanoniczna jest na wskroś sztuką twórczą. Kanon artystyczny jest otwarty i żywy. Bóg jest wolnością przekraczającą wszystkie kanony. Ale człowiek jest tak ukształtowany, że potrzebuje pewnych drogowskazów: idź tam, a tam nie idź.”

I kiedy ostatniego dnia spoglądałem na wszystkie ikony, które powstały na przestrzeni dwóch tygodni, szczerze przyznaję, że w każdej wyraźnie można dostrzec Waszą wrażliwość.

I dodam coś osobistego, chociaż już w sierpniu każda / każdy z Was mógł to zobaczyć. Moją niewysłowioną radość, kiedy Pani Vira uchyliła rąbka tajemnicy, że pojedziemy poświęcić Wasze ikony do cerkwi w Chotyńcu. Tak się składa, że od lat krążę z tą swoją pasją po obiektach drewnianej architektury. Odwiedziłem wiele z nich, usytuowanych nierzadko w różnych zakamarkach naszego kraju. Te wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, oczywiście poznałem wszystkie, ale właśnie cerkiew w Chotyńcu, p.w. Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy była jedyną, do wnętrza której nie udało mi się dostać. Przed laty dotarłem wprawdzie do niej, podróżując rowerem po ,,ścianie wschodniej”, ale czekałem na zewnątrz ponad 2 godziny, a nabożeństwo jak trwało tak trwało i trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Po wielokroć rozmyślałem, kiedy ten stan rzeczy ulegnie zmianie, bo jakoś zawsze było nie po drodze, aż do sierpnia tego roku. Cierpliwość więc i w tym względzie została mi wynagrodzona, tym bardziej, że czas, forma i okazja były nad wyraz szczególne.

,,Wszystko co wielkie, dokonuje się przez długi, powolny czas”. W tych moich dzisiejszych rozmyślaniach kolejny raz przywołam słowa Ks. Bp Michała Janochy. Wybitnie odpowiadają one temu co ukryte pod poszczególnymi warstwami farb na Waszych ikonach. 

,,Odwołam się do opowieści zaczerpniętej z Dalekiego Wschodu, z Japonii. Mistrz Hokusai to jeden z wielkich artystów piórka, mistrz rysunku, który potrafił kilkoma kreskami ,,opisać” zachód słońca, lot ptaka, przedstawić jak topnieje śnieg, jak spada kroplami z pochylonych gałęzi.

Do tego mistrza przyszedł pewien człowiek z prośbą: ,,Mistrzu, namaluj mi orła w locie”. W odpowiedzi usłyszał: ,,Przyjdź jutro”. Klient przyszedł nazajutrz, by dowiedzieć się, że rysunek nie jest gotowy. ,,Przyjdź za tydzień” – bąknął mistrz pod nosem. Ale i po tygodniu rysunku nie było. Hokusai oznajmił, że trzeba poczekać miesiąc, a później okazało się, że rok. Klient był bliski załamania. Jaki to ma sens – myślał sobie – przecież pójdę do innego malarza i od ręki mi to namaluje. No tak, ale – zreflektował się – to jest jednak wielki mistrz. Nikt tego nie zrobi tak jak on. Będę czekał. Gdy przyszedł po roku, mistrz zaprosił go do swojej pracowni, wziął kartkę, piórko umoczył w tuszu i w ciągu kilku sekund wykonał piękny rysunek orła w locie. Zdumiony klient miał już na ustach pytanie, czy po to miał czekać cały rok, ale nagle przez uchylone drzwi pracowni zobaczył dziesiątki, setki, tysiące rysunków orła w locie, które leżały wszędzie: na blacie, na krzesłach, na podłodze. Ta prosta historyjka pomaga nam zrozumieć, jaka jest waga powtarzanych czynności prowadzących do celu. Kiedy mówimy o rozwoju, to warto też na jednym oddechu powiedzieć o tym, jak bardzo ważny jest cel. Wszystko, co wielkie, dokonuje się przez długi, powolny rozwój.

Tak na marginesie, wspomnę jedynie, że podróżując niejako po tytułowych ,,śladach”, przebywając w Krakowie, wstąpiliśmy do Gmachu Muzeum Narodowego, w którym odbywała się niezwykła wystawa zatytułowana: ,,Wędrując”, przedstawiająca wspaniałe drzeworyty japońskiego Mistrza Hokusaia. Niewykluczone, że w przyszłości powrócę więc raz jeszcze do tych treści, do zjawiskowych obrazów, legend, przypowieści i poezji. Wszystko bowiem przeplata się, dopełnia, nabiera wartości a przede wszystkim sensu, kiedy chcemy przyjąć, co dane jest na naszej drodze życia. Akceptować to. Zrozumienie w drobnych, mało niby istotnych zdarzeniach, sytuacjach, okruchach codzienności.

A po opuszczeniu Przemyśla, była i senna miejscowość podkarpacka Żohatyn, z którym związana była postać Mistrza, którego ikonę próbowaliście wiernie odtworzyć, był i Kraków z jedną z najznamienitszych rezydencji dawnego grodu, mieszczącej się u stóp wzgórza wawelskiego przy ulicy Kanoniczej, w której eksponowana jest ikona Mandylion – Oblicze Chrystusa na chuście – obraz ,,Nie ręką uczyniony” z archaniołami Michałem i Gabrielem, ikona znad carskich wrót ikonostasu z 1 ćwierci XVI wieku – warsztat malarza ikony z cerkwi p.w. św. Dymitra w Żohatyniu. Pałac Biskupa Erazma Ciołka posiada w swoich kolekcjach istne perły sztuki Rzeczypospolitej Obojga Narodów, stąd wśród załączonych zdjęć, kilka niezwykłych ikon galerii ,,Sztuki cerkiewnej Dawnej Rzeczypospolitej”. Mógłbym tak długo po zakamarkach, meandrach, zwyczajnych ludzkich ścieżkach. Choć to przecież po widocznych śladach tych, którzy pozostawili je często setki lat przed nami. Przed kilkoma laty Pani Aldona Mickiewicz – artystka, malarka, wypowiedziała takie słowa, że: ,,wszystkie zabytki, które są w muzeach, posiadają pamięć, wyjątkową tajemnicę, bo one kiedyś uczestniczyły w kulcie”. Wszystkie obrazy i rzeźby są świadectwem wiary naszych przodków i tradycji przekazywanej kolejnym pokoleniom. Stąd więc Sztuka jest wyrazem więzi pokoleniowej. Gorąco Polecam to i podobne temu miejsca.

I choć nie wspomniałem jeszcze o pewnym szczególnym miejscu, to myślę, że duch tej przestrzeni cały czas gdzieś blisko otacza zarówno Was czytających, jak i mnie. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z nazwą: ,,Strywihor”, to miałem głębokie przeczucie, że za słowem tym kryje się coś szczególne i niezwykłe. Bo cóż opowie rzeka Strwiąż płynąca w południowo wschodniej Polsce i zachodniej Ukrainie, jeśli nie cofniemy się jej nurtem, wodą aż do źródła. W góry Sanocko – Turczańskie, w okolice Ustrzyk Dolnych. Płynie na północny wschód, uchodzi do Dniestru. Nazwa tej rzeki w roku 1932 wpisana została na kilkanaście lat w nazwę Muzeum Regionalnego w Przemyślu. Muzeum to posiadało w roku 1937 ponad 10 tysięcy eksponatów z dziedziny archeologii, sztuki cerkiewnej i etnografii, dysponowało biblioteką, liczącą ponad 5 tysięcy tomów. I chociaż Muzeum to zostało zlikwidowane już w roku 1945 przez władze komunistyczne, to większość eksponatów przekazano Muzeum Narodowemu Ziemi Przemyskiej. I jak widać, po kilku dziesiątkach kolejnych lat słowo ,,Strywihor” odżyło, puściło korzenie, tym razem mam taką nadzieję, trafiło na dobry grunt, pielęgnowane jest osobliwymi dłońmi. Miałem wyjątkowe szczęście poznać Panie – Virę Brodovych, oraz Nadię Karvatską, prowadzące Fundację odrodzenia, badań i rozwoju dziedzictwa kulturowego Ziemi Przemyskiej ,,Strywihor”. Głównym celem Fundacji, jest odrodzenie tradycji ikonopisania, odnajdując dawne techniki twórcze, wykorzystując do swoich badań nowoczesne technologie, pozwalające m.in. określić barwniki stosowane do pisania ikon przed wiekami. Skupiają się przede wszystkim na badaniu ikon najstarszych, pochodzących sprzed XVI wieku. W ramach fundacji założona została Przemyska Szkoła Ikonopisania. Szkoła powyższa funkcjonuje w monumentalnym gmachu mieszczącym niegdyś Grekokatolickie Seminarium Duchowne w Przemyślu. Głęboko ufam, że będzie mi dane jeszcze nie raz i nie dwa, przekroczyć próg tego wyjątkowego miejsca, tych zachwycających pomieszczeń. Wśród zdjęć kilka pochodzi też więc z sal, korytarzy i kaplicy znajdujących się w neoklasycystycznym gmachu przy ulicy Basztowej.

Pani Viro, Pani Nadio, serdecznie Dziękuję za poświęcony mi czas. To zaszczyt, móc uczestniczyć lub choćby przebywać w tak znakomitym towarzystwie.

A skoro tak krążę myślami, dotykam nieznacznie duchowości, na tyle na ile potrafię, starając się bardziej pokazać to co we mnie. Na zakończenie tym razem przywołam pewną opowieść, powstałą na podstawie bajki środkowowschodniej opowiedzianą przez Pana Leszka Stafieja. To o pewnej cnocie, której warto się uczyć, którą można ćwiczyć, a która tak mocno powiązana też z ikonopisaniem.

,,Pewien młody człowiek dniami i nocami czytał uczone księgi, wciąż marząc o tym, by stać się najmądrzejszym na świecie. Dopytywał więc wszystkich wkoło, co lub kto może być najlepszym źródłem wszelkiej mądrości i gdzie się to źródło znajduje. Powiedziano mu w końcu, że ponoć gdzieś daleko, za rzeką, za górami, lasami, na samym krańcu królestwa, żyje stary kowal, który uchodzi za największego mędrca na ziemi. Jednak żeby się do niego dostać, trzeba samodzielnie pokonać pieszo setki kilometrów dróg i bezdroży. Mało kto potrafi zdobyć się na taki wyczyn. I nie wszystkim, którzy się zdecydują, udaje się tam dotrzeć. Młody człowiek postanowił wybrać się do tajemniczego mędrca. Spakował węzełek, powiesił na kiju, kij wziął na ramię i ruszył przed siebie. Przedzierał się przez gęste, dzikie lasy, przeprawiał przez głębokie rwące rzeki, zdobywał szczyty gór. Nie raz ratował się ucieczką przed drapieżnikami, kilka razy ledwo uszedł z życiem przed zbójcami. Poznał po drodze więcej miejsc i ludzi niż w całym swoim dotychczasowym życiu; dowiedział się rzeczy, o których nie miał zielonego pojęcia; nauczył się więcej niż zdążył wyczytać we wszystkich księgach. Miał wszakże świadomość, że nadal daleko mu do upragnionej mądrości.  Wreszcie ledwo żywy z wyczerpania po wielomiesięcznej wędrówce, dotarł na sam kraniec królestwa. Tam stanął przed otwartymi na oścież drzwiami małej, drewnianej kuźni. W środku stary kowal formował kowalskim młotem podkowę leżącą na żelaznym kowadle. Na widok przybysza przerwał kucie, spojrzał na niego i zapytał:

– czego chcesz, młody człowieku?

– Pragnę… – zaczął młodzieniec, z trudem łapiąc powietrze. – Pragnę posiąść twoją mądrość, Mistrzu.

Stary kowal ruchem głowy wskazał miech kowalski i rzekł:

– Pociągaj za sznur.

Mimo śmiertelnego zmęczenia, młodzieniec chwycił za sznur, którym uruchamia się miech kowalski, i pociągnął z całej siły. Miech dmuchnął w palenisko, rozniecając tańczące płomienie. Odtąd codziennie, przez cały tydzień, przez miesiąc, a potem przez kolejnych dwanaście miesięcy młodzieniec od świtu do zmierzchu pociągał miarowo za sznur miechu kowalskiego.

Dopiero po upływie roku wziął się na odwagę i odezwał do starca:

– Mistrzu, czy mógłbym dowiedzieć się….

– Pociągaj za sznur! – rzucił kowal, nie przerywając pracy.

I znowu mijały miesiące i lata, a młody człowiek dzień w dzień w milczeniu pociągał za sznur, nie mając odwagi ponownie zwrócić się do Mistrza z zapytaniem.

Aż nagle, po pięciu latach, starzec sam do niego przemówił.

– Możesz już wracać do siebie, synu.

– Ale Mistrzu! – zaprotestował młodzieniec. – Ja nie chcę wracać! Ja chcę nauczyć się od Ciebie mądrości!

Mistrz rzucił mu krótkie spojrzenie.

– W takim razie – powiedział – pociągaj za sznur.

Chwycił młot i wrócił do pracy. Minęło dalszych pięć lat codziennej pracy bez słowa. Młody człowiek tak się w niej zatracił, że w końcu zapomniał, jak i dlaczego znalazł się w starej kuźni. Pewnego dnia, w którym upływało dokładnie dziesięć lat od ich spotkania, Mistrz przerwał walenie młotem w kowadło i zwrócił się do młodzieńca tymi słowami:

– Synu, możesz wracać do siebie. Posiadłeś już bowiem całą mądrość tego świata. Nauczyłeś się cierpliwości i wytrwałości.

Co powiedziawszy, chwycił młot i wrócił do pracy. Młodzieniec uśmiechnął się, spakował węzełek i ruszył w drogę powrotną do domu”.

Cierpliwość nie jest ani popularna ani powszechna. A przecież cierpliwość to uniwersalna siła charakteru.

Skoro za kilka już dni rozpocznie się kolejny rok, życzę Wam i sobie, przede wszystkim Cierpliwości, bo jak powiedział przed wiekami Aureliusz  Augustyn z Hippony: ,,Cierpliwość jest towarzyszką mądrości” 🙂

Bądź pierwszym komentującym

Dodaj komentarz