Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

KWIATY ZAKWITŁY W KOLBUSZOWEJ

Pamiętacie ,,Słomianą opowieść”? Powracamy w miejsce, w którym między innymi byliśmy tak niedawno. Minął od tego czasu dopiero miesiąc z małym okładem, a świat wygląda zupełnie inaczej. Niezwykłe to przemiany. Szczególne doznania. Inne barwy, inny zapach, inna też opowieść 🙂

Tak niedawno…
A tak dziś…

Małe miasteczko na Podkarpaciu. Przycupnięte na skraju Puszczy Sandomierskiej, nad przepływającą rzeczką o niezwykłej nazwie Nil 🙂 Podobnych niezwykłości oczywiście tu bez liku. Wystarczy przymknąć oczy i zanurzyć się w nieodległą choćby historię, kiedy miejsce to w przeważającej liczbie zamieszkiwali Żydzi, w którym od 1736 roku istniał już kahał z bóżnicą i mykwą, a ponad sto lat później miasto przyjęło wyjątkowy herb z krzyżem greckim, gwiazdą Dawida i splecionymi w uścisku dłońmi.

I choć nie zajrzymy dziś do samego serca Kolbuszowej – dokładniej to nawet pospacerujemy na maleńkiej jej części – to miasto to znane jest z osobliwego Muzeum Kultury Ludowej, w którym eksponowane jest budownictwo dwóch grup etnograficznych: Lasowiaków i Rzeszowiaków zamieszkujących tereny obecnego województwa podkarpackiego. Cytując Gospodarzy tego miejsca: ,,wędrując po skansenie położonym z dala od miejskiego zgiełku, można zobaczyć świat, którego już nie ma, poznać frapujące historie mieszkających tu ludzi, zrozumieć chłopską duszę”.

Podobnie też, jak poprzednim razem Zapraszamy by wsłuchać się w opowieść Pana Prof. Wiktora Zina, który w charakterystyczny dla siebie sposób krok za krokiem odkrywać będzie przed Nami to co zwykle niedostrzegane i pomijane. Bo chociaż wszyscy jesteśmy zaklęci w słowach, to samo słowo rządzi się innymi regułami. Podobnie jest z rysunkiem lub zdjęciem. Nawet jeśli pod względem plastycznym obrazy takie czynią wrażenie świeżości, to bez jednoczesnych wyjaśnień stają się często niezrozumiałe lub mało przydatne. Nie zawsze potrafimy dostrzegać wartości, które nas otaczają, na które spoglądamy, które sumują się na obraz i nastrój środowiska w jakim żyjemy.

Opowieść ilustrujemy już tradycyjnie Naszymi zdjęciami, dziś może nawet odrobinę odmiennie, bowiem w większości postanowiliśmy i siebie na nich umiejscowić. Pragniemy z jednej strony ukazać Naszą radość, niezwykłą frajdę z możliwości wspólnego fotografowania, witania długo w tym roku wyczekiwanej wiosny, z drugiej zaś, przemycenia w sposób nierzadko zawoalowany treści, którymi chcemy się z Wami podzielić. Poprzedni wpis poświęcony był słomianym dachom, dzisiejszy dedykowany jest płotom. Wprawne oko zapewne bez problemu wyłapie te niuanse, pozwoli wydobyć każdorazowo charakterystyczne drobiazgi. Serdecznie polecamy takie zwiedzanie. Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej wydało piękny ,,Przewodnik po parku etnograficznym”, do wypożyczenia lub ściągnięcia z sieci przygotowany jest niezwykły audio – przewodnik, który pozwala przenieść się do zupełnie innej epoki. Korzystajmy z tych wspaniałych dobrodziejstw techniki, doceńmy wysiłek wielu osób, które dokładają wiele troski, byśmy się czuli w takich miejscach wybornie.

Czas spędzony w kolbuszowskim  skansenie był dla Nas zachwycający. Dopisała pogoda, świeża zieleń dopełniała całości. Pojawiliśmy się w tym miejscu bez jakiejkolwiek zapowiedzi, a z daleka zostaliśmy rozpoznani i przywitani niezwykle serdecznym uśmiechem 🙂 Pozdrawiamy Pani Sabino 🙂 była to dla Nas ogromnie miła niespodzianka 🙂

Zapraszamy więc na wiosenny spacer z opowieścią Pana Prof. Wiktora Zina 🙂 Zapraszamy do Muzeum Kultury Ludowej w Kolbuszowej 🙂

🙂

,,Proces stopniowego znikania zabytkowych elementów naszego krajobrazu jest zjawiskiem ogólnym, ale udowodnione jest, że w sąsiedztwie dróg, gdzie kontakty środowiska miejskiego i wiejskiego są ułatwione, wyniszczenie krajobrazu postępuje znacznie szybciej i bardziej żywiołowo. A przecież powinno być wręcz odwrotnie. Ile zyskałaby na atrakcyjności droga, która potrafi pokazać piękno ludowego budownictwa, starych drzew czy nie zdewastowanego pejzażu. Jak dotąd, nie ma jeszcze specjalnych rozporządzeń, które w sposób przemyślany chroniłyby obrzeża naszych dróg. I może dlatego przy asfaltowej arterii niewiele już można zobaczyć. Jeśli więc ktoś chce zapoznać się z dawnymi domami, stodołami, jeśli chce zbliżyć się do prawdziwego piękna, które odchodzi, winien zjechać z gładkiego traktu na boczną, mniej uczęszczaną i zazwyczaj bardziej wyboistą drogę. Tam nowoczesność nie zdążyła jeszcze rozprawić się z dniem wczorajszym.

Wiem, że ktoś czytając to, mógł pomyśleć: doradza pan zjechać na boczną drogę, przestrzegając przed jej wybojami? Są to rady automobilisty. Równocześnie zachęca pan do podziwiania tego, co w swym rozwoju nie osiągnęło jeszcze szczebla ani asfaltu, ani auta, ani telewizora. A gdzież konsekwencja? Odpowiedź będzie taka: cóż poradzę na to, że odczuwam piękno czasów, które minęły? Wiem z nauki historii i własnych obserwacji, że dla wiejskich ludzi tamte czasy były ciężkie, niekiedy upiorne. Ale wiem też, że właśnie wtedy powstawały zręby odrębności kultury naszej wsi. Wtedy – przed wiekami – formowało się wspaniałe budownictwo ludowe, powstawały stroje, pieśni, zwyczaje, które dziś urzekają nas swym czarem i powabem. Nie nawołuję przecież do tego, by chłopi mieszkali nadal w lepiankach poszytych strzechami. Przeciwnie – jako architekt chciałbym, aby wszystko to, co zgromadziła przeszłość, można było utrwalić, a nawet zachować. Wskazuję więc cenę tych wartości, które raptem wszelką wartość utraciły. Odwiedźcie proszę, boczne, czasem nawet obłocone drogi. Tam można jeszcze zetknąć się z przeszłością twarzą w twarz. Na pewno za rok, dwa i tam niewiele będzie do oglądania. Na razie jednak zobaczycie chaty stojące jedna obok drugiej. Zobaczycie słomiane dachy, wychylające się spoza zieleni. Chałupy utworzą szeroką, wiejską ulicę, ograniczoną z obu stron płotami, poza którymi zjawią się niewielkie, pełne kwiatów ogródki.

Te wiejskie płoty i opłotki godne są, by poświęcić im nieco więcej uwagi. Zazwyczaj nie dostrzegamy ich, chociaż istnieją. A dzieje się tak dlatego, że tworzą one całość przedziwnie zgraną z innymi elementami krajobrazu. Ale niech tylko płotu zabraknie, niech zamiast niego zjawi się ogrodzenie żelazne, wnet odczujemy to jako zgrzyt, który przełamał jakąś zestrojoną całość. Rzecz dotyczy zatem nie tylko płotu, ale i harmonii. Płot jest jednym z tworzących ją elementów. Pomiędzy miękko rysującymi się strzechami, bielonymi ścianami chałup, pomiędzy drzewami, krzewami i kwiatami istnieją ścisłe związki. Te składowe części obrazu wiążą się ze sobą skalą, kształtem, kolorem. Jest też pomiędzy nimi miejsce na zwykły wiejski płot, wykonany z tych samych materiałów, tymi samymi sposobami, co chaty i stodoły. Jeśli w otoczeniu tej słomiano – drewnianej architektury zjawi się beton i stalowa siatka z nieodłącznie towarzyszącymi im idealnie poziomymi i pionowymi liniami, wtedy zginie – bo zginąć musi – najbardziej urzekająca w oglądanym krajobrazie jedność stylowa.

Przy okazji płotu mimo woli poruszyliśmy zagadnienie dotyczące niemal podstaw estetyki. Dowodzi to, że i płoty coś znaczą, chociaż ich ,,anatomia” jest zadziwiająco nieskomplikowana. Aby powstał płot, należy wkopać w ziemię słupy, połączyć je ryglami, do których następnie przybija się sztachety. Ale nawet przy tej prostocie ileż zjawia się możliwości odmiennego kształtowania wyglądu płotów.

Bywały parkany wyniosłe, o sztachetach ostrych jak palisady. Te otaczały zazwyczaj owocowe sady i magazyny, zazdrośnie chroniąc ich tajemnic. Są też inne płoty, o sztachetach bliźniaczo do siebie podobnych, nawet odstępy pomiędzy deskami równe są w nich jak minuty. Takie parkany nie mają w sobie nic szczególnego. Nas obchodzą płoty inne, te wiejskie, pełne fantazji i polotu, będące zaprzeczeniem nudy. Mają one również słupy, rygle i sztachety. Ale nikt nie budował ich z materiału kupionego w tartaku. Leżał gdzieś pod stodołą pień zwalonej przez wiatr czereśni. Ociosano go i zamieniono na dwa słupki. Były deski wysłużone, jeszcze ze starej obórki. Był złamany dyszel i stare kołki z brogu. Z tego materiału tworzono przedziwną osnowę. Już ona była dziełem pomysłowości i swoistej inżynierii. Sztachety wykonywano z wszystkiego, co drewniane: z kołków wierzbowych, łupanych drzazg, dartych pni. Takie sztachety musiały być figlarne i chytre. Nic też dziwnego, że czasem pochylają się ku sobie, jakby chciały obmówić przechodnia. To znów udają, że są na siebie obrażone. Czasem spoglądają złośliwie oczyma z wypadłych sęków, a rozmawiają jedynie ze srokami, które namiętnie lubią właśnie na nich siadywać i plotkować. Pomiędzy wiejskimi sztachetami brak jest równości, zdarzają się kołki olbrzymy, które spoglądają na pozostałą rodzinę z góry. Ich duma wywodzi się stąd, że właśnie na nich gospodyni wiesza dnem do góry polewane garnki, które lśnią w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Od takiego ustrojonego glinianymi naczyniami płotu to już trudno oczy oderwać. Przed Wielkanocą, w czasie bielenia chat, kobiety nie zapominają również o płocie. Malują go bodaj ostatkiem rzadkiej kredy, a że sztachety po zimie porasta zielony mech, rozmazuje się on pod pędzlem, łączy z kredą i daje zielonkawy kolor. Deszcz wprawdzie szybko spłukuje tę pobiałę, ale mimo to płoty zachowują swój własny, niepowtarzalny kolor. W niektórych wsiach malowano tylko czubki sztachet. Wtedy nawet w lecie wyglądały jakby przybrane w śniegowe czapy.

Tylko co właściwie grodziły te płoty? Dziwne się to wyda, ale w naszych wsiach i miasteczkach bardziej łączyły one poszczególne domy niż je oddzielały. Chaty stały blisko siebie. Podwórza były najczęściej otoczone przez gospodarskie budynki, zadaszenia i komórki. Jeśli zjawiło się jakieś ogrodzenie, to zazwyczaj z samych rygli złożone, żeby tylko zwierzęta z obejścia nie wyszły, a sąsiad z sąsiadem mogli pogwarzyć, wsparci z obydwu stron o tę symboliczną niemal granicę. Płot zjawiał się dopiero od strony ulicy. Tam też była i brama z zasuwą, często przykryta daszkiem, a niekiedy nawet furtka, którą posługiwano się, gdy brama była zamknięta. Bramę ustawiano niekiedy w licu frontowej ściany domu, wtedy na płot niewiele już było miejsca, bowiem szerokość domu i wjazdu równały się niemal szerokości całej parceli. Inaczej było wtedy, gdy pomiędzy chatą i drogą zjawiał się ogródek. W tym wypadku płoty nabierały specjalnego znaczenia. Podkreślały niejednokrotnie perspektywę długiej wiejskiej drogi, wprowadzając do krajobrazu ład i porządek. Mimo, że nie były ani zbyt wysokie, ani zbyt mocne, dawały mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa.

Czy zauważyliście, że wiejski parkan nigdy nie stoi na gołej ziemi i nigdy nie stoi samotnie? Zawsze obrastają go przeróżne chwasty i zioła. Są pomiędzy nimi nawet takie, które jak pijane trzymają się płotu. Gdzie indziej wyrwano by je z korzeniami, a tu rosną, korzystając jakby z przemożnej opieki. Choćby taka pokrzywa, która całymi kępkami potrafi usadowić się przy sztachetach, wysuwając spomiędzy nich jadowite liście. Albo inne badylaste, baldaszkowate ziele przypominające koper, to znów błękitnie kwitnący podróżnik – a to już nie byle jaka lekarska roślina.

Podróżnik przypomina mi zawsze czasy dzieciństwa, kiedy wspólnie z rodzicami odbywałem długie spacery. Jakoś mocno utkwiły mi one w pamięci. Często odwiedzaliśmy wówczas pewną wieś, po której dziś nawet nie pozostał ślad. Wszystko tu było stare: i chaty, i drzewa, i ludzie. Stąd przynoszono nam każdego ranka mleko, a jesienią przywożono jabłka i ziemniaki. W jednej z bielonych chat mieszkała staruszka, zwana ,,Babką Prasią”. Było to zdrobnienie imienia Prakseda, ale mało kto o tym wiedział. Babka zajmowała się zbieraniem szczawiu i suszeniem ziół. Umiała poza tym ,,odczyniać uroki” i odpędzać gradowe chmury. Języka polskiego Prasia nie znała. Jak większość starych ludzi tej wsi posługiwała się przedziwnym narzeczem, w którym mieszały się elementy staropolskie, ukraińskie, a nawet tatarskie. Była to mowa ,,chachłacka”, którą dzięki Prasi i ja trochę poznałem. Dla tej starej kobiety pojęcie narodowości nie istniało. Ona była ,,tutejszą”, unitką z dziada pradziada, i to jej wystarczało. Babka Prasia do złudzenia przypominała Jaruchę ze ,,Starej Baśni” Kraszewskiego i może właśnie dlatego tak bardzo chciałem ją poznać. Starowina siadywała najchętniej pod płotem swej chaty, pomiędzy łopuchami i błękitnymi kwiatami podróżnika, który miał kolor jej bladych oczu. Ten podróżnik przyczynił się do naszego poznania. Zerwałem kiedyś jeden kwiat, a babka – wskazując go chudym palcem – powiedziała: ,,to Pietrowyje batohy”. Znaczyło to w jej języku, że badyle podróżnika nazywają się ,,Piotrowymi batogami”. Podszedłem wtedy do płotu i zerwałem z jej ogródka inny kwiat.

– a ten jak się nazywa?

– ,,to je nosik Boharodyci”

Popatrzyłem uważniej na niewielki kwiatek o aksamitnych płatkach koloru bordo, otaczających jasnożółtą rurkę kwiatową, w której tkwił słupek z dwoma ciemnymi znamionami. Nosek Matki Bożej – Bogurodzicy? Dziwna nazwa. Później pokazywałem babce różne rośliny, a ona wymieniała szybko ich nazwy. Wykonałem wtedy cały atlas kwiatów, zapisując ich określenia, ale w czasie wojny gdzieś to zaginęło. Pamiętam tylko, że mój zeszyt z rysunkami i zasuszonymi kwiatami roił się od nieprawdopodobnych nazw, choćby takich, jak ,,pysa światoho Kiryły”, co oznacza ni mniej ni więcej tylko ,,gębę Świętego Cyryla”, czy ,,sobaczyj chwist”, czyli ,,psi ogon”. Stara zielarka znała doskonale cudowną moc ziół. Za jej płotem rosły zielska dziwaczne. Kiedyś wskazała mi niepokaźną roślinę, grożąc jednocześnie złożoną w kułak ręką: ,,a toho ne ruch – sochrani Bih – to je błekot. W tamtomu liti kowalowyje dity nażerły sia toho, taj po stynach chodyły, a potim pomerły”. Wiele lat później dowiedziałem się, że roślina blekotem zwana jest rzeczywiście nie lada trucizną i kowalowe dzieci, gdy się jej ,,nażarły”, mogły rzeczywiście łazić po ścianach, a później poumierać.

Przedziwne były niegdyś nazwy kwiatów. Inne obowiązywały pośród prostego ludu, inne we dworach. W każdej dzielnicy Polski stosowano określenia własne, niejednokrotnie zapewne bardzo stare. Dziś trudno już zorientować się w tej gmatwaninie. Wiele mniej znanych nazw zaginęło bezpowrotnie. A szkoda.

Otoczone płotami ogródki przy chatach tworzą cały odrębny rozdział w księdze wiejskiego pejzażu. Był czas, gdy w oczach wiejskiego ludu były one jakimś koncentratem kolorowego piękna i prawdziwą kopalnią motywów. Zaobserwowane tu kształty i kolory zjawiały się później na skrzyniach, malowanych wozach i w kunsztownych wycinankach. Ileż uczonych dzieł napisano o dworskich ogrodach i parkach, ale nikt nie zajął się dotychczas historią ogródków, tych przylepionych do chałup skrawków ziemi, którą uprawiano nie dla zysku, a dla samej tylko radości. We dworze były palmiarnie, hodowano tam zamorskie dziwodrzewa i dziwokrzewy. Przy chatach natomiast rosły i kwitły malwy. Malwy białe, różowe, czerwone. Wysokie, smukłe, wybujałe ponad brodate okapy dachu. Gdy tak stały oparte o płot, wyglądały jak wiejskie wystrojone panny. Nie wiem, czy może coś bardziej symbolizować piękno starej, polskiej wsi niż te właśnie kwiaty jakby z bibułki zwijane, no i płoty, za którymi to wszystko się działo. Nie sądźcie czasem, że wiejskie ogródki zakładane były bez planu. Zjawiały się tam klomby nie większe od dna balii i ścieżki na stopę szerokie. Na środku poletka pysznił się zazwyczaj krzak róży, ale takiej wiejskiej, o której pisze Tuwim, sławiąc polskie kwiaty:

,,Bez dąsów, pąsów i purpury,

Nie zadzierają głów do góry,

Jak porzucone narzeczone,

Trzymają główki opuszczone,

A oczy wznoszą – i tak trwają,

I spoglądając – przepraszają.

Owe z cieplarni emigrantki,

Sztamowych biedne familiantki,

Nie są wyniosłe, ni zawistne,

Lecz dobroduszne, drobnolistne,

Gęste i niskie, krasne, kraśne…”

Przy ścianie stały zazwyczaj lilie. Miały liście gęste i wyłożone, ich kwiaty już w maju zdobiły ogródek ceglastymi kielichami i brudziły żółtym pyłkiem te nosy, które doszukiwały się w nich zapachu. Od strony północnej, by nie bronić dostępu do słońca, rósł blady i szybko przekwitający bez. W niektórych wsiach sadzono kalinę albo jaśmin. Niewiele było miejsca w tym ogródku, ale od wczesnej wiosny coś się tam złociło, czerwieniło, zadziwiało błękitem. Kwitły prymulki, narcyzy i ulubione różowe serduszka. Później, w środku lata, pojawiały się nagietki i ciężkie ciemnoczerwone kity dzikiego prosa. Na dobór kwiatów miała wpływ moda i zmieniające się upodobania.

Muszę przeprosić za tę ogrodniczą dygresję. Po prostu płoty wiążą się z ogródkami, właśnie dlatego poświęciłem im nieco miejsca.

Wróćmy jednak do płotów. Mają one przeróżne odmiany, a my jak dotąd, zajęliśmy się tylko jedną. Istniały niegdyś płoty plecione z łozy; przypominały one ścianki olbrzymiego kosza, miały kolor czasem zielony, a niekiedy złoty. Te płoty potrafiły płatać gospodarzom nie lada figle. Przygotuje chłop wierzbowe kołki, zaostrzy je i wbije w ziemię w równych odstępach. Później połączy plecionką starając się, żeby całość wypadła gładko i misternie. A tu po kilku słonecznych dniach na wierzbowych palach zjawiają się drobne listeczki. Znak to pewny, że nie opuściło ich wierzbowe życie, które wcześniej czy później płot rozsadzi. Dlatego używano tu częściej kołków brzozowych i grabowych, które nie miały zapuszczania korzeni. Dziś nie odnajdzie się już wielu płotów plecionych z poziomo układanych gałązek. A były one naprawdę piękne. Przez szpary pomiędzy plecionką przeświecało słońce, tworząc zadziwiająco piękny ornament, który po raz drugi zaznaczał się świetlistymi smugami na ciemnej drodze lub zielonej pochyłości rowu. Na tych płotach gospodynie już w lutym wieszały bieliznę.

Pewną odmianą plecionych płotów są płoty wykonane z łupanych, cienkich i sprężystych desek, zakładanych pomiędzy trzy rygle. Taki płot powstaje bez użycia jednego gwoździa. Rygle ze słupami łączyło się tu za pomocą drewnianych kołków, a napięte jak łuki sztachety trzymały się już same. Zastanawiające jest, do jak różnorodnych celów używano niegdyś w budownictwie drewna. Zachowały się stodoły, w których nawet zawiasy wielkich i ciężkich wrót wykonane są z drewna. Nic więc dziwnego, że w najstarszych płotach bramy i bramki wykonane były z drewna, łącznie z zamkami i zawiasami, świadcząc o pomysłowości naszych cieśli.

Jeśli kiedyś będziecie podziwiali piękne, zabytkowe wsie, kościółki, zapomniane cmentarze – zwróćcie proszę uwagę i na płoty. To właściwie nic specjalnego, ale i one czasem mogą się podobać.”

Pan Prof. Zin tak wspaniale opisywał przydomowe, kwietne ogródki, iż postanowiliśmy by do kolbuszowskiego skansenu przenieść zalipiańskie kwiaty 🙂 By wiosna w Kolbuszowej mieniła się nie tylko zielenią ale również ciepłymi kolorami lata, polnych kwiatów namalowanych przez Panią Bogusławę Miś  – malarkę z Zalipia 🙂 Dziękujemy Pani Bogusiu za wspaniały prezent 🙂

To zapowiedź kolejnych odwiedzin w tym niezwykłym miejscu, wówczas pokażemy ten teren w następnej opowieści, w innym świetle, odmiennych barwach i zapachach 🙂

I jak nie kochać takich miejsc?!? 🙂

Oczywiście serdecznie polecamy przywołany we wstępie wpis zatytułowany: ,,Słomiana opowieść”. Ten dzisiejszy, jest bowiem jego kontynuacją. By łatwiej, szybciej dotrzeć do treści w nich zawartych wprowadzamy tag zatytułowany ,,skansenowe spacery”, tam też pojawią się z czasem dalsze części tego cyklu 🙂

komentarze 4

  • M.

    Odpowiedz 23 maja 2021 09:04

    Witajcie Przyjaciele 🙂
    Gosiu i Błażej cudowne miejsce, jakby czas się ZATRZYMAŁ. Drewniana architektura jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Jak dobrze, że są takie miejsca upamiętnienia dawniej polskiej wsi, gdy ludziom się żyło ciężko, ale byli szczęśliwi. Bardzo ładne zdjęcia z klimatem i pełne uroku.
    Pozdrawiam 🙂

  • Beata

    Odpowiedz 4 czerwca 2021 03:36

    Piękne opowieści i zdjęcia. Nawet ptaki się pojawiły 😁 Fajnie zobaczyć też Autora blogu na ilustracjach do tego odcinka blogu. Pozdrawiam ciepło.

Dodaj komentarz