Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

OPOWIEŚCI DROGI

,,Idziemy. Spieszymy się. Biegniemy. Byle szybciej. Do przodu. Miejskie społeczeństwa są bezlitosne. Narzucają tempo. Porywają ze sobą, jak wezbrana rzeka. Nie można temu prądowi stawić czoła. Przed laty w jednej z suwalskich wsi spotkałem kobietę. – Pan skąd? – zapytała. – Z Warszawy? A ja była raz we Warszawie. Panie, powiedz pan. Dlaczego wy tam, we Warszawie, tak wszystko w skok. Tak w skok. Dokąd się tak spieszyć?

My, mieszkańcy dużego miasta, niejednokrotnie z pobłażaniem, choć czasem i z nieukrywaną pogardą, patrzymy na wolno płynące życie po wsiach i w małych miasteczkach. Na powolny ruch ręki z chlebem podnoszonym do ust. Na stare twarze, przytulone do okiennych szyb, tkwiące między plastykowymi pelargoniami i papierowymi firankami. My, mieszkańcy dużego miasta, których dziadkowie przywędrowali do tego miasta. Z takich właśnie wiosek i małych miasteczek.  Nie lubimy tego spokoju, pełnego godności i pewności istnienia. Z biegiem lat zatraciliśmy już umiejętność patrzenia na otaczającą nas ziemię. Widzenia jej urody. Odczuwania jej bólów. Przechodzimy mimo. Obok.

A przecież warto niekiedy wyjść na rozstajne drogi, gdzieś daleko od miasta, gdzie zimowy śnieg na drodze przytłumił wszelkie zbędne odgłosy. A są takie rozstaje, takie śródpolne i śródleśne drogi, na których spływa na człowieka wielka cisza, ukryta na wielkiej, polskiej nizinie. 

To prawda, że na pejzaż, zwłaszcza nizinny, trzeba być uwrażliwionym. Trzeba jakby specjalnego rodzaju ,,słuchu”, który reaguje na najmniejsze drgnienie powietrza, na te wszystkie tony, półcienie, niuanse, którymi pejzaż potrafi nagrodzić i obdarzyć. Warto jednak ,,uciszyć się w sobie” i poszukać tego, co przecież jest, jeno wstydliwie skryło się gdzieś w głębi naszego ja, schowane za przybraną tak chętnie maską i kostiumem mieszkańca dużego miasta.

Niekiedy warto niespiesznie pójść taką zapomnianą trochę drogą ginącą w oddali, we mgle spowijającej horyzont, przepadającą w szarościach lasu, który potrafi być tajemniczy, jak lasy z dziecięcych lektur. Warto tam w sobie poszukać zagubionej w miejskim gwarze ciszy zawieruszonego gdzieś spokoju.”

,,Każdego roku nadchodzi dla mnie taki czas. Wtedy, gdy ziemia poczyna pachnieć, zaczyna się najbardziej niezwykła ze wszystkich pór, jakimi co roku obdarza nas natura: przedwiośnie! Nadchodzi taki czas, aby – jak co roku – wyruszyć ku jaćwieskim bagnom nad rzeką Biebrzą.

Zagroda, od której chcę rozpocząć tę opowieść, położona była na polanie otoczonej ze wszystkich stron lasem. Gdy wszedłem na podwórko, przywitało mnie szczekanie psa, a potem zobaczyłem podnoszącą się na mój widok z ławy pod ścianą chałupy młodą kobietę o twarzy Madonny.

– Dzień dobry. Przyjechałem z Warszawy. Byłem tu kilka lat temu i teraz znów przyjechałem, żeby odwiedzić pana Nowackiego. – Kobieta patrzyła na mnie milcząco, uśmiechała się, jakby z zakłopotaniem. Do jej spódnicy tulił się umorusany i widokiem obcego człowieka przestraszony chłopaczek.

– A to, widzisz pan, jest taki kłopot. Nasz dziadek umarł w zeszłym roku, w listopadzie.

Nad nami brzęczały komary, do wiadra z wodą wpadła mucha i usiłowała się wydostać, bezradnie trzepocząc skrzydełkami, pod stodołą kwiczały dwa prosiaki. Cóż powiedzieć? Specjalnie tu przyjechałem, dziadek Nowacki słynął jako gawędziarz, który wiele umiał opowiedzieć o tutejszych, nadbiebrzańskich okolicach. Nie zdążyłem zanotować jego opowieści i obiecałem sobie, że muszę tu jeszcze powrócić…”

To początek jednej z opowieści. Jednej ze 180-ciu, jakie ukazały się w czterech pięknie wydanych tomach. Poświęconych w większości Mazowszu, Podlasiu, choć wśród nich wiele i innych rejonów naszej Ojczyzny. Miejsc leżących niejako na uboczu. Omijanych.

Pragnę niezwykle gorąco polecić, przybliżyć zarówno Autora tych niezwykłych książek, jak i osobliwe historie w nich zawarte.

Na półce w mojej biblioteczce, woluminy te zajmują poczesne miejsce. Mogę do nich sięgać poszukując inspiracji, lub w celu pogłębienia wiedzy, prawdziwa bowiem to jej skarbnica.

,,Pod ożywczym drzew cieniem”, ,,Wardęga – opowieści z pobocza drogi”, ,,Podróże po Mazowszu”, ,,Klangor i fanfary – opowieści z Mazowsza”. Autorem tych tytułów jest Pan Lechosław Herz. Jak mawia sam o sobie – z pochodzenia Galicjusz, choć od pół wieku mieszkaniec Warszawy. Z zawodu aktor, najdłużej i najserdeczniej związany z Teatrem Dramatycznym, z zamiłowania krajoznawca, regionalista, przyrodnik, podróżnik, publicysta, autor wielu przewodników i albumów.

Myślę, że najpełniej o miejscach opisywanych, ale również o sobie oddadzą słowa Autora.

,,Wzrastałem wśród wzgórz oraz gór małopolskich i tamte krajobrazy były moimi krajobrazami. Na Mazowsze przybyłem ponad pół wieku temu. Nim zrozumiałem nizinność tej krainy, jej całkowitą inność, odrębność, indywidualność, nim nauczyłem się ją czytać i odczuwać, upłynęło sporo czasu. Później jednak z każdym rokiem coraz bardziej zanurzałem się w Mazowszu, i tak już zostało. Całymi garściami czerpałem z tych nizin pośrodku Polski. Odkryłem niezwyczajne bogactwo. Mówiąc o Mazowszu, najczęściej ma się na myśli Warszawę, ale nie ona decyduje o oglądzie Mazowsza, acz na nim wyrosła, jest jego stolicą i żywi się jego sokami.

Przez pól wieku włóczyłem się po drogach i bezdrożach tej niziny, przedzierałem przez leśne gąszcze, zaglądałem za wiejskie opłotki, między parterowe domki małych miasteczek, do dworów i wiejskich kościółków, tropiłem ślady historii i zagłębiałem się w łosiowych matecznikach oraz podglądałem ptaki w gniazdach. Przewracałem stronice starych dokumentów w archiwach i zszywki stuletnich tygodników. Rozmawiałem z ludźmi. Gromadziłem to wszystko, układałem, aż wreszcie zebrał się stosik akuratny, aby złożyć z niego książkę.

Pomieściłem w niej opowieści, eseje, gawędy o tym, co najbardziej mnie zafascynowało. To, co najciekawsze, znajduje się zazwyczaj z dala od uczęszczanych dróg i szlaków. A i przy tych popularnych są miejsca, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi, a dla rasowego krajoznawcy one właśnie są solą ziemi.

Mam niekiedy poczucie, iż należę do ostatnich dinozaurów tak dzisiaj niemodnego krajoznawstwa. W epoce, w której zainteresowania czytelników kierowane są ku opisom egzotycznych krajów, dalekich lub bliższych babadagów, takie krajoznawcze opowieści z ziemi mazowieckiej wydają się nie do pogardzenia. Książka ta, opowiada o prowincji mazowieckiej, o tym co znajduje się poza rogatkami Warszawy. Ukazane tutaj wioski i miasteczka, zabytkowe kościoły i pałace ze swoją historią, z ludźmi, którzy żyli w ich cieniu lub swoim życiem dodawali im blasku, znajdują się pośród zadziwiająco bogatej mazowieckiej przyrody, a jak się zdaje, większość z nas nawet nie podejrzewa Mazowsza o taką przyrodniczą rozpustę. To wspaniała dekoracja do tego, co ten region zawdzięcza człowiekowi.

Nazbyt często lekceważone Mazowsze, zasługuje na bliższą przyjaźń. Umie się za nią odwdzięczyć. Do osób mu przyjaznych prawdziwie uśmiecha się i pokazuje im miejsca wyjątkowe i czułości oczekujące.”

Opowieść o Mazowszu – prawdziwie magicznej ziemi pośrodku Polski. To książka do czytania, od której oderwać się nie można. Są w niej gawędy o miejscowościach i miejscach znanych i takich, o których nie wie się nic albo niewiele: o rzeźbionych cudach z mazowieckiej prowincji, o legendach i podaniach, urokliwych wioskach, małych prowincjonalnych miastach, miasteczkach, o Żelazowej Woli Fryderyka Chopina i Lipcach Władysława Reymonta, ale i o małej Ponikwi, o dużym Płocku, ale i niewielkim Wyszogrodzie, o torfowiskach Całowania i Czarciego Dołu oraz leśnych uroczyskach puszcz mazowieckich, o ludziach sławnych i zwyczajnych, sporo jest w tym wszystkim historii.

,,Mazowsze – skrawek ziemi pośrodku Polski. To ziemia prawdziwie magiczna. Ci, którzy tej magii nie doświadczyli, nie pojmują ile tracą. Opowiada się niekiedy o tej ziemi, a są to opowieści nieco złośliwe, iż przypomina ona obwarzanek. Ale jest trochę inaczej, bo w normalnym obwarzanku ciasto otacza pusty środek, a tutaj jest na odwrót, pośrodku jest Warszawa, stolica państwa, miasto pełne ech historii i znakomitych zabytków, a naokoło – po prostu niczego nie ma. Jest jeszcze inna, podobna opowieść, w której obwarzankiem jest cała Polska, a jej pustym środkiem, czyli niczym jest Mazowsze właśnie. Czyż te opowieści nie są prawdziwe? Cóż tutaj jest do polubienia? Te piaski, lasy, pola?

Pytają mnie często ludzie, dlaczego akurat Mazowszem się najbardziej interesuję, piszę o nim, popularyzuję. No cóż… Często zachwycamy się takimi ślicznymi kundelkami, a nie rasowymi okazami. Trochę kundelka w Mazowszu jest, ale fascynujący to kundelek. A im dalej w las, tym więcej drzew. Mazowsze to ziemia przedziwna – niezwykła historia, zadziwiająco bogata przyroda, intrygujące zabytki, zajmujący ludzie. Sławili tę ziemię wielcy poeci i dobre pędzle ją malowały”.

,,Trudno o tym nie myśleć, trudno o to nie pytać: cóż jest takiego w tej położonej na wschód od Radzymina ziemi równinnej? Cóż jest w tym krajobrazie raczej takim sobie, cóż w tej ziemi jest, że rodziła ona artystów i była miejscem wywczasu i natchnienia poetów, pisarzy i malarzy wędrujących po tej okolicy, aby, korzystając z gościny w licznych dworach, poznawać ojczyste strony, życie i obyczaje mieszkańców wsi. Wciąż trwa wiele z tych miejsc, w których można się dosłyszeć ech lat minionych”

Podejrzewam, że gdzieś już o tym wspomniałem. Prawdopodobnie przywołując, sięgając do lektur Prof. Wiktora Zina. Otóż czytając książki, które wyszły spod Jego pióra, jakby w tle słyszę zawsze charakterystyczny zaśpiew Autora. Jedyny, niepowtarzalny. Mam jakby nawet poczucie, że wówczas to nie ja czytam, że tylko przewracam kolejne stronice, a głos Profesora wydobywa się z poszczególnych zdań. Niezwykłe to uczucie, osobliwe doznanie. I podobnie nietypowo pochłaniam zawsze myśli wyrażane przez Pana Lechosława Herza. Polecam taki sposób czytania. Tym bardziej, że sylwetkę Autora, tembr głosu tak łatwo w dzisiejszej dobie odszukać w sieci.

Wspomniałem w swoich pierwszych słowach, że większość poświęcona jest Mazowszu. Otóż z czterech tomów, aż trzy opiewają urodę tej niezwykłej krainy. Czwarty natomiast, to zbiór opowieści z różnych zakątków naszego kraju. Wszystkie one ukazały się przed wielu już laty, ale sprawdziłem ostatnio, w dalszym ciągu są one łatwo dostępne, tym bardziej w niezwykle dziś przystępnych cenach. Warto skorzystać, by może nawet w podobny, lustrzany wręcz sposób odkrywać, poznawać rozsiane lokalnie gdzieś perełki, ukryte, przesłonięte może coraz mocniej ekranami autostrad.

Krajoznawstwo zawsze było mi bliskie. Stąd na wizytówkowym zdjęciu rower 🙂 Może ktoś z Was skorzysta, by podobnie zwiedzać, by poszukiwać, zaspokajać ciekawość. Książki Pana Lechosława Herza, to gotowe przewodniki na weekendowe wycieczki. Treść w nich zawarta, to wyborne przepisy. Wystarczy czytać, rozłożyć mapę okolic, a kiedy śniegi ustąpią, wyruszyć w teren.

Tytuł jednego z powyższych tomów brzmi niezwykle interesująco, wręcz intrygująco 🙂 Również i w tym miejscu polecam posłuchać Autora. W tytule bowiem zawarta włóczęga, ale i jej niezwykła wartość.

Ilustracjami tekstu są jak zwykle Nasze zdjęcia. Przemierzyliśmy na przestrzeni ostatnich kilku lat wiele podobnych dróg. Nasz sposób zwiedzania, poznawania pokrywa się z podejściem, rozwiązaniem preferowanym przez Autora. Stąd zapewne nieprzypadkowo lektury te są Nam tak bliskie. Oczywiście też, skoro Mazowsze i Podlasie, to i charakterystyczne obrazy, z którymi zawsze kojarzę wierzby. Wiosenne, zielone, nadziejne 🙂 W końcu wśród nich i ,,opowieści z pobocza drogi”.

A skoro dziś niedzielne popołudnie, dzień odpoczynku, to zapraszam na koniec choć na część pewnej opowieści Pana Lechosława Herza… o miejscowości Lipce, wszak z miejscem tym związane jest pewne znane nazwisko.

,,Gdy byłem w Lipcach razem ostatnim, październikowa mgła romantycznie malowniczo otulała mazowiecką nizinę, lada dzień miały nadejść jesienne szarugi. Tylko patrzeć, jak na grobach swoich najbliższych zapalę znicze, a wiatr postrząsa już do końca wszystkie liście z drzew, zaczną się chlapy i trzeba będzie przywrócić do łask czapki i szaliki. Czas październikowej jesieni to stosowna pora na odwiedziny położonej na krańcach dawnego Księstwa Łowickiego wioski Lipce koło Skierniewic. Wsiadłem do pociągu i pojechałem trasą Kolei Żelaznej Warszawsko – Wiedeńskiej. Zawsze, ilekroć tam się pojawiam, swoją pielgrzymkę zaczynam od odwiedzin domku dróżnika, stojącego przy torach kilkaset metrów od przystanku kolejowego, noszącego dzisiaj dumnie nazwę Lipiec Reymontowskich.

Stojący przy torach domek z czerwonej cegły jest niewielki, na nim społeczeństwo lipieckie umieściło tablicę: ,,Tu mieszkał Władysław Reymont w latach 1885 – 1891”. Do faktu mieszkania pisarza przyznaje się jeszcze dróżnikówka obok wsi Krosnowa, co lipcanie odpierają stanowczo, w przeciwieństwie do biografów twierdzących, że tam właśnie, w Krosnowej mieszkał najdłużej. Pracę na Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej podjął Reymont, mając niespełna 25 lat. Jego młodzieńcze lata nie zwiastowały żadnych talentów, nie tylko literackiego. Był synem organisty, dzieckiem wyjątkowo trudnym i krnąbrnym, uczyć się nie chciał, chętnie z domu dawał drapaka, takim ancymonom rodzice mówili w tamtych czasach, że jak nie będą się uczyć, to się ich odda do terminu do szewca. Jakoż i prawie dokładnie się tak stało, tyle że poszedł na naukę do krawca, bo akurat szwagier trudnił się krawiectwem i u niego siedemnastoletni Władzio się uczył i na koniec nauki uszył dyplomowy frak, uzyskując patent czeladniczy. Podobno to było jedyne formalne świadectwo wykształcenia, jakie uzyskał w swoim życiu on, przyszła chluba literatury polskiej. Zrazu nazywał się Rejment, jak ojciec, dlaczego nazwisko zmienił, dokładnie tego nie wiadomo.

Trudno uwierzyć, że ten wielki pisarz, o którym uczyliśmy się w szkołach, a nasi nauczyciele z nabożeństwem wymawiali jego nazwisko, ten, którego doczesne szczątki spoczywają w Alei Zasłużonych na Powązkach, a serce umieszczone jest obok serca Chopina w warszawskim kościele św. Krzyża, to ten sam młodzieniec, krnąbrny i marnotrawny, leń i obibok, imający się w swoim młodym życiu najróżniejszych zajęć. Z wędrowną trupą teatralną pojechał w Polskę z powodu aktoreczki, w której się zakochał, bez talentu grał podrzędne rólki w tej trupie, tańczył na scenie przed publiką Łęczycy i Przasnysza. Aby nie umrzeć z głodu, podjął pracę na kolei, nie wytrzymywał tam długo, uciekał w świat, znów wracał na kolej, był pomocnikiem dróżnika – niższej funkcji na kolei już nie było, nadzorował też grupę robotników odpowiedzialnych za konserwację toru między Rogowem a Skierniewicami.

,,Posadka była podła, warunki okropne, nędza nie do wytrzymania i żadnej nadziei poprawienia losu – pisał potem. Śród głodu i chłodu siadywałem w rowie i kiedy podmywała mosty, których budowy pilnowałem, pisałem sobie”. W swoich wspomnieniach opowiada o tym, jak to w dniu, w którym w czasie strasznej zadymki pociąg zabił człowieka, złożył naczelnikowi raport, który został odesłany z dopisaną czerwonym ołówkiem adnotacją: ,,Zwracam nowelkę, a proszę o ścisły raport o wypadku. Niech Pan się lepiej zajmie służbą a nie literackimi wypracowaniami”.

W roku 1894 pomocnikowi dróżnika wydano drukiem w warszawskim ,,Głosie” korespondencję z Rogowa, Koluszek i Skierniewic. W czasie pracy na kolei dobrze poznał te miejscowości i ich okolice. To co napisał, spodobało się, posadę więc rzucił i pojechał do Warszawy. Na Kanonii wynajął maleńki pokoik, razem z nim cisnęli się tam murarz, krawiec i szewc, pisać więc musiał na mieście. Z kawiarni U Loursa wyrzucał go kelner, w katedrze św. Jana budził sensację wśród dewotek. Niewiele lat później, zaledwie sześć upłynęło od roku, w którym opuścił na zawsze pracę na kolei, był już autorem trzech bardzo udanych powieści: Komediantka, Fermenty i Ziemia obiecana. Kolegował się z Żeromskim i Przybyszewskim…”

Jeśli kogoś zainteresowałem tą opowieścią, to dalszy jej ciąg możecie poznać w jednym z powyższych tomów. Raz jeszcze gorąco polecam. Na ponad 1300 stronicach podobnych historii bez liku. I czyta się je wspaniale 🙂 Pan Lechosław Herz to niezrównany Mistrz Słowa 🙂

I polecam podobne zwiedzanie naszego Kraju. Bo jak powiedział Pan Lechosław: ,, Najwięcej przyjemności sprawiają człowiekowi rzeczy drobne, spotykane niespodziewanie. One ożywiają potem naszą wyobraźnię. One powodują, że jest nam lepiej. Wówczas wiemy, że droga, którą wybraliśmy, ta nasza Wardęga, jest chyba taka jak być powinna, że nie zmarnowaliśmy jej. Że przebyliśmy ją, idziemy jeszcze dalej, bo droga wiedzie wprzód i wprzód, skąd się zaczęła tuż za progiem, aż w szerszą się rozpłynie drogę. A potem… dokąd, rzec nie mogę…”

Bądź pierwszym komentującym

Dodaj komentarz