Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

DOM

Chyba zbyt wiele czytam… ciągle czegoś poszukuję, często w literaturze… Właściwie każda droga, poznawani ludzie, rzeczy, zasłyszane opowieści mają swój dalszy ciąg. By dopełnić, by lepiej poznać, bardziej zrozumieć, a może uczynić to pełniej, bardziej świadomie. Czasem więc literatura jest uzupełnieniem zastanego obrazu, a czasem odwrotnie… czasem słowo jest pierwsze, i ono pobudza by poszukać, by dopełnić obrazem treść, która w umyśle swoje miejsce już posiada…

Zapewne można choćby zwiedzać i tak, że rejestrujemy, magazynujemy w sobie tysiące obrazów… czasem przy nich podpięty jest jakiś smak związany z danym miejscem, innym razem charakterystyczny zapach, może jakaś niezwykła rozmowa, a może dźwięk zasłyszany zupełnym przypadkiem… Wówczas taki obraz dłużej jest przy nas, czymś się wyróżnia, jest bogatszy. Zmysły karmimy czymś przecież na każdym kroku… gwar, sygnał, chaos, intensywność, ekspresja… Czasem nawet przesyt emocji, doznań, wzruszeń. Osobiście jednak wolę włączać tryb ,,wolniej” 🙂 W swoim rytmie, precyzyjnie dopasowanym do własnych potrzeb 🙂 By przystanąć, zamienić kilka słów, a może jedynie wymienić uśmiech. By może wstąpić do maleńkiego, przydrożnego sklepiku z zapachem i smakiem rewelacyjnych pierniczków z nutą mięty. By skręcić gdzieś w bok, bez specjalnego celu, ot – po prostu, by zerknąć jak wygląda świat sto metrów dalej, za zakrętem. Lubimy takie smakowanie, takie dotykanie… trwa to dłużej, zdecydowanie wolniej. Widocznie doznawane wrażenia mają potrzebę by poszukać dla siebie wygodne miejsce, ułożyć się, odsapnąć…

Zapraszaliśmy niedawno do innego wpisu, dotyczącego Podlasia i drewnianej architektury, kolorowych domów. Postanowiłem raz jeszcze zajrzeć w te same miejsca. Spojrzeć jakby z innej perspektywy. Innym okiem. By ukazać często to samo ale zupełnie inaczej. Do aparatów swoich mieliśmy podpięte różne obiektywy, już sam ten fakt wymusza niejako dobór treści, skupienie myśli lub pozwolenie na swobodne, szersze spojrzenie.

Pragnę dlatego zaprosić Was raz jeszcze. Zwykłe – niezwykłe kolorowe domki. Mają niektóre po sto i więcej lat. Każdy ukrywa w swoich ścianach wiele niezwykłych historii. Fotografując, niejednokrotnie zaglądamy do okien. By dojrzeć coś zza cieńkiej szklanej szybki. Czasem nawet wyłapywaliśmy czyjś skupiony wzrok. Bo przecież jakże często podobnie spoglądamy przez okno własnego domu. Może nawet tak, jak czynił to przed stu laty pewien mały chłopiec z podlaskiej wsi Saczkowce, położonej niedaleko granicy z Białorusią. Miał na imię Józef. Był znakomitym obserwatorem. W swoim dziecięcym umyśle rejestrował wszystko to, co codziennie oglądał, słuchał, czego był naocznym świadkiem. Tęsknił za swoim ojcem, którego poznał pierwszy raz dopiero w wieku siedmiu lat, jedynie z błyszczącej fotografii naklejonej na sztywny kartonik. Ale i ojciec wypływając statkiem w rejs do dalekiej Ameryki, przed laty jedynie przeczuwał, że żegna się nie tylko z rodziną, żoną, ale i nie narodzonym swoim dzieckiem. Długie lata mały Józio spoglądał przez okno. Ojca spotkał i prawdziwie poznał dopiero po dziesięciu latach od swoich narodzin.

Mały drewniany domek. Właśnie takie lub inne obrazy przywołuje mój umysł z przeczytanych kiedyś lektur. Gorąco polecam dwa tomy zatytułowane: ,,Słońce na miedzy” autorstwa Józefa Rybińskiego. A nawet precyzyjnie to i trzeci tomik ukazał się po wielu latach, bowiem maszynopis odnalazła córka pana Józefa dopiero 24 lata po jego śmierci (Słońce na miedzy – u Pana Boga na Podlasiu). Niezwykłe to książki. W wyjątkowo sugestywny sposób, pięknym językiem, opisane zostało życie mieszkańców Podlasia. Ich codzienność, ich obyczaje, czas wojen. Czas serdecznych, prostych, ciepłych ludzi.

Polecam takie zwiedzanie. Wówczas nie sposób, by nie zatrzymać się, a nie by szybko przemknąć jedynie obojętnie. Przystanąć, porozmawiać, poznać historię tych miejsc ale i życie dzisiejsze. Czas pandemii jest czasem niezwykle trudnym, złożonym. Ale nawet teraz, co świadczy o wyjątkowej dobroduszności, życzliwości mieszkańców, byliśmy zapraszani do ich domów 🙂 spotykaliśmy się z przychylnością, uśmiechem, bliskością.

Zapraszam więc dziś odrobinę odmiennie… by obraz dopełniał słowom i odwrotnie… by opowieść wrażliwego chłopca pozwoliła wydobyć też piękno i historie ukryte w tych małych, skromnych, kolorowych domkach.

,,Najwcześniejsze dzieciństwo kojarzy mi się nieodmiennie ze smolnym zapachem świeżych sosnowych wiórów i miękkich, spod hebla strużek, które codziennie wypełniały połowę izby. Nasz pierwszy dom został spalony w ostatnich dniach I wojny światowej. Pogorzelców przyjęła litościwie moja matka chrzestna, Maria Jarosz, nazywana Fierszaławą. Oddała nam mniejszą część domu, komórkę z prawem korzystania z kuchni. Moja matka chrzestna była zacną, serdeczną, a przy tym zawsze wesołą kobietą. Czulibyśmy się tam jak u siebie, gdyby nie… pluskwy. Nie pomagało oblewanie ukropem, wypalanie naftą, dezynfekcja duszącym dymem palącej się siarki, a nawet podkładanie kilku przedstawicielek tego dokuczliwego gatunku pod koła wozu przejeżdżającego z nieboszczykiem. Atakowały wszystkich domowników, a szczególnie mnie. Pamiętam, jak każdego ranka mama płakała ogladając moje pogryzione ciało. W takiej sytuacji postanowiono przystąpić do budowy domu jeszcze w zimie.

Niemcy nie zdążyli na szczęście wywieźć całego drzewa z doszczętnie wyciętej Puszczy Dubnickiej, toteż każdy z okolicznych mieszkańców korzystał z tej okazji. Ludzie stawiali zręby i sprzedawali je w stanie surowym.

W społeczeństwie wiejskim tamtych czasów była silnie zakorzeniona solidarność, potrzeba udzielenia bezpłatnej pomocy drugiemu człowiekowi, który znalazł się w trudnym położeniu. Krewni, sąsiedzi, a nawet ludzie zupełnie obcy, z okolicznych wsi, przychodzili na tłokę. Zbierali się w umówionym dniu, ładowali fury drzewem, spiłowanym przez jeńców rosyjskich, i wieźli je na miejsce.

Przy tłoce zwyczajowo należy się solidny poczęstunek, zawsze z wódką, ale u pogorzelców nikt na to nie liczył. Każdy zabierał z sobą jedzenie i zawczasu zastrzegał, że mu się dziś wyjątkowo spieszy do domu, więc nie będzie mógł uczestniczyć we wspólnym obiedzie. Każdemu z uczestników wystarczało serdeczne podziękowanie, miłe życzenia oraz poczucie spełnienia dobrego uczynku.

Kto już z góry planuje budowę domu lub pomieszczenia dla inwentarza, ten bardzo starannie dobiera materiał. Drzewo należy ścinać tylko w zimie i koniecznie za starego, czyli w ostatniej kwadrze księżyca, a nigdy na nowiu, ponieważ szybko będzie próchnieć i toczyć je będą robaki. Drzewo spiłowane na nowiu nadaje się tylko na opał. Ściany domu i pomieszczeń dla żywiny muszą być koniecznie wylotne, to znaczy z jednego kawałka, nigdy sztukowane, bo zawsze w takim pomieszczeniu będzie albo ubytek albo niedostatek. Jeśli takiego materiału nie ma, dom stawia się w łątki i wtedy wszystkie ściany mają jednakową długość. Nie wolno używać drzewa z ,,wilkiem”, z grzybem, z dziuplą, podziobanego przez dzięcioła lub z jakimś innym uszkodzeniem. Nie nadaje się również drzewo, w które uderzył piorun – może uderzyć po raz drugi – wywrócone przez burzę lub takie, które w czasie ścinania zawisło na drugim drzewie. Jeśli ono ma jakieś osobiste opory i niechętnie na ziemię opada, to znaczy, że ten oporny charakter przejawi się w budynku. Będzie buchtować się, czyli wypaczać lub w jakiś inny sposób czynić wstręty. Drzewo nie może być też smolne, ponieważ ściany lub okna będą pocić się i zaciekać. Takie drzewo nadaje się wyłącznie na podwaliny. I wreszcie, w żadnym wypadku nie wolno, pod grzechem śmiertelnym, ścinać drzewa, na którym zawieszony jest krzyż albo inny święty symbol. Takie drzewo nazywano szczęśliwym, rosnąć ono będzie po wieczne czasy.

Nie wiedzieliśmy w jakiej fazie księżyca drzewo było ścinane, natomiast nie mieliśmy problemu z dobieraniem długości. Jedyny kłopot z tym, że gałęzie nie były obcięte. Ten kto pracował w lesie, wie, jakie twarde są w zimie zamarznięte sęki świerkowe, trudno jest tak zahartować siekierę, aby nie wyszczerbiła się na ich twardości. Nic też dziwnego, że mama zawsze wracała ze zwózki okropnie zmęczona, ale i szczęśliwa patrząc na zgromadzony budulec, w którym widziała kształty swojego domu. Postanowiono go stawiać na starym pogorzelisku z tym, że fundamenty miały być przesunięte bliżej ulicy, co symbolizowało szczęście i postęp. I wtedy wyłonił się niespodziewany problem: w nowych wykopach natrafiono na ludzkie szkielety. Inne miejsce na budowę nie wchodziło w rachubę. Ksiądz proboszcz polecił wykopać wszystkie groby, szczątki ludzkie przewieźć do Kuźnicy, gdzie je pogrzebał na starym cmentarzu z wszelkimi chrześcijańskimi honorami. Droga do budowy była wolna, ale pozostała jakaś zadra, że naruszono spokój zmarłych, że nasz dom będzie stał na ich mogiłach.

Zakładziny były nawet jak na pogorzelców bardziej niż skromne, bez zakładzinowego poczęstunku. Podczas takiej uczty nigdy nie podawano wódki. Nie poświęconych ścian, ściślej mówiąc podwalin przyszłego domu, nie należało oblewać szatańskim alkoholem. Podwaliny były z grubych, smolnych kloców, aby je udźwignąć, spraszano sąsiadów, a i przejezdni zatrzymywali się, uwiązywali konie, zawsze chętni przyglądać się takiej uroczystości. Nie co dzień budowano dom.

W końcu i u nas nastąpił ten tak ważny moment uroczystego położenia pierwszej padruby – podwaliny – na południową stronę domu. Mimo trzaskającego mrozu wszyscy odkryli głowy. Babcia przeżegnała się, pokropiła wodą święconą fundamenty na cztery strony świata, a następnie w specjalnie sporządzone wgłębienie włożyła medalik świętego Benedykta, patrona ,,od wszystkiego”, medalik Matki Bożej Szkaplernej oraz szczyptę ziółek poświęcanych w oktawie Bożego Ciała. Pomodliła się cicho, znowu pokropiła wodą święconą i przeżegnała się nabożnie, a za nią wszyscy obecni.

,,Daj wam Panie Boże”, nawet zupełnie nieznajomi ludzie składali szczere życzenia, bo dobre słowo, wypowiedziane w dobrą porę, może wiele dobrego zdziałać. Pamiętam jeszcze, że ktoś życzył dziadkowi, aby na tym progu powitał swych synów z dalekiego świata.

Ludzie zamożni wkładali do podwaliny złotą monetę, aby bogactwo zawsze gościło w ścianach tego domu, ale babcia, nie mając złotej, nie położyła nawet miedzianej uważając, że pieniądz to wymysł szatański, więc nie powinien znajdować się między świętościami.

Majster wykorzystał sytuację i poprosił obecnych o pomoc w zestawieniu już zawczasu przygotowanych ścian domu. Ludzie żwawo ruszyli do pomocy. Ani się obejrzeliśmy, jak nasz dom stał prawie pod okna.

Te kilka ścian było już domem. W jego obrębienie nie należało kląć, wspominać żadnej choroby, nieszczęść, złego ducha. Nie wolno tam siusiać, gdyż dobre duchy z całą pewnością nie zechcą zamieszkać w takim miejscu, a w żadnym wypadku siusiać przez otwory okienne, w nich bowiem mogą już siadywać aniołki i pilnować, aby jakiekolwiek zło nie przedostało się do wnętrza domu, którego podwaliny są poświęcone. Czasami zły majster specjalnie robi to na złość gospodarzowi i wtedy okna będą zawsze cieknąć, nawet gdyby wstawiono drugie i trzecie okno. Nie wolno gwizdać w tym domu, co jak wiadomo zawsze przywołuje Złego. W obrębie ścian nie należy być w czapce, ale z powodu zimowej pory Pan Bóg przebaczy to odstępstwo od prastarych obyczajów. W poświęconych ścianach należy opowiadać o wydarzeniach miłych, radosnych i związanych z Bogiem. Tak ludzie starzy mówili i tego wszystkiego przestrzegali.

Mama nie była obecna na zakładzinach. Wróciła z zarobków jak zwykle późno i jak zwykle zmęczona. Pracowała przy wyburzaniu murów jakiegoś browaru czy cegielni, nie pamiętam. Była zaskoczona i bardzo szczęśliwa, kiedy ujrzała prawie połowę naszego domu, który już wkrótce stanie pod wiechą. Nazajutrz nie poszła na zarobki, ale pracowała przy budowie.

Od tej pory również nasz majster pracował do późnej nocy. Przygotowywał drzwi i okna, pozostawiając po sobie sterty sosnowych strużek o smolnym zapachu. Wprawdzie do obowiązków cieśli należała tylko konstrukcja zrębu, położenie belek i ustawienie krokwi, ale nasz majster był pod tym względem uniwersalny.

Dziadek natomiast jeszcze przed świtem wyjeżdżał do tych wiosek, które szczęśliwie ocalały od wojny… po prośbie o słomę do krycia domu i obory, ponieważ nasze pola były doszczętnie zniszczone. Prośba odbywała się w ten sposób, że dziadek zatrzymywał się na początku jakiejś wsi i w pierwszej chałupie przedkładał cel swojej wizyty. Zresztą w tych czasach zjawisko to było tak powszechne, że jak tylko we wsi pokazał się ktoś obcy na drabiniastym wozie, to wiadomo po co. ,,Nikt nie pojedzie żebrać o słomę z rozkoszy” – powiadali i wynosili przed podwórko duży snop czystej słomy. Ci, którzy znali dziadka osobiście, sami przywozili po furce dobrej słomy, bo każdy wiedział, że na pokrycie wszystkich budynków trzeba jej bardzo dużo.

Nie wiem, jak odbywała się ceremonia stawiania wianka, była bowiem wielka śnieżyca i babcia obawiała się o moje zdrowie. Prawdopodobnie, zgodnie z ogólnym zwyczajem, po wybudowaniu zrębu i założeniu oczep na szczytowej krokwi cieśla umocował maleńki drewniany krzyżyk z symbolami swego zawodu – drewnianą siekierką i piłą. Wszystko to w obramowaniu wianka z jakiejkolwiek zieleni. Jeśli przy zakładzinach unika się alkoholu, to na wianek gospodarz musi koniecznie postawić dobrą wódkę.

Kiedy już chata była pod strzechą, położono w niej sufity, wstawiono drzwi, a otwory okienne zabito deskami. Cała rodzina odgrzewała zamarzniętą glinę i stawiała piece. Pamiętam, jak podczas trzaskającego mrozu mama lepiła komin. Jeszcze przed chwilą gorąca glina, na dachu zamarzała w jej popękanych do krwi rękach.

Babcia była zajęta dezynfekcją ubrań i sprzętów. Ubrania i pościel gotowała w olbrzymim kotle ustawionym na podwórku, a po wyjęciu zostawiała na mrozie. Każdą szczelinę w łóżkach, stołkach wyskrobywała nożem, oblewała naftą, potem wrzątkiem i również wystawiała na mróz.

Gdzieś tak na początku lutego przed naszym nowym domem zebrała się cała rodzina wraz z dziadkiem Eljaszewiczem, który sam już wstawiał okna. Wszyscy jeszcze bardziej przejęci niż przy zakładzinach. Ciotka Hanka była rozpromieniona, ciotka Kazimierka przebierała w ręku różaniec, z którym nigdy się nie rozstawała. Wszyscy trwali w niemym oczekiwaniu na to, co ma się stać już za chwilę.

Po raz pierwszy próg nowego domu powinno przekroczyć zwierzę, najlepiej kot. Przecież w obrębie nowego budynku mogło czaić się jakieś zło, które zawsze spada na pierwszego mieszkańca. Wypuściłem kotka zza pazuchy. Rozejrzał się po sieni, potem zaczął węszyć nowe zapachy, wskoczył na próg domu, a stamtąd wprawnie na ciepły już piec chlebowy.

Wejście do domu zapoczątkowała mama. Jedną ręką przytrzymywała święte obrazy, drugą prowadziła mnie. Obrazami zaraz zawiesiła dwie ściany – od ulicy i od południowej strony domu. Potem wniesiono stół, który ustawiono w pokuci – w centralnym kacie domu. Na stole, nakrytym białym obrusem z lnu, postawiono krzyż i dwie gromnice. Babcia położyła duży bochen chleba upieczony w starym mieszkaniu, bo jak wiadomo w nowym piecu z wilgotną jeszcze gliną nigdy chleb się nie udaje. Przy oknie od ulicy mama zawiesiła lniany ręcznik z wyszywanymi czerwonymi kogutami. Był to jej ślubny prezent. Ręcznik pełnił funkcję dekoracyjną, a wyszywane koguty – magiczną. Ktoś rozpalił ogień w piecu i w izbie zrobiło się jasno, ciepło i radośnie.

Wszyscy uklękli do wspólnej modlitwy, w której błagali Boga o odwrócenie wszelkich nieszczęść jakie mogą zagrażać temu domowi i jego mieszkańcom. Zasiedliśmy do stołu. Dziadek kroił chleb i podawał każdemu dużą łustę. Babcia postawiła miskę kapusty pachnącej sadłem.

Zimowy dzień jest bardzo krótki, toteż niedługo udaliśmy się na spoczynek. Jak przyjemnie spać w pachnącym nowizną, własnym domu, w którym od czasu do czasu rozlegały się trzaski. To nowe ściany zsiadały się na teblach pod ciężarem ogromnej śniegowej czapy pokrywającej już naszą strzechę.

W naszym nowym domu było chłodno, a nawet bardzo zimno. Inni ludzie wydzierali kafle z opuszczonych dworów albo z chałup bieżeńców, którzy przed frontem uciekli do Rosji. Takie kaflowe piece długo trzymały ciepło. Moja mama nie chciała, aby u nas cokolwiek pochodziło z ludzkiej krzywdy. Piece, sklecione przez domorosłego zduna nie grzały. Mama ubierała mnie w grube sukienne spodnie, sukiennymi onucami owijała nogi, wkładała chodaki, przerobiony ze starego kożuszek, na głowę zaś ciepłą czapkę uszatkę. Za pazuchę wsuwała dużą kromkę razowego chleba i sadowiła mnie przed południowym oknem.

Okno, przy którym siadałem, zamarznięte od góry do dołu, było największą radością mego zimowego dzieciństwa. W tym oknie pojawiały się nieznane światy czarodziejskich baśni.

Najpierw pojawiały się pnie pochylonych od wichru, nieznanych drzew, które w oczach pokrywały się przedziwnymi liśćmi, a te stopniowo zmieniały się w paprocie i wysmukłe palmy. Zaraz u dołu wyrastało śniegowo – leśne podszycie o subtelniejszych, delikatniejszych wzorach. Podszycie rosło, tworzyło palmiaste wachlarze, a po chwili splatało się w jasną, prawie przezroczystą gęstwinę czarodziejskiej krainy. Skośne promienie wschodzącego słońca zdobiły ten gąszcz mieniącymi się brylancikami szronu. Siedząc tak przed oknem widziałem siebie coraz mniejszym, takim maciupeńkim, że w porównaniu ze mną te śniegowe drzewa były olbrzymami. Wtedy, jak Alicja z krainy czarów, wchodziłem do tej swojej śniegowej krainy, dziwnej, tajemniczej pustej. Błąkałem się po śnieżnych zaroślach, zadzierałem głowę patrząc na wysokie, smukłe palmy, to znowu pełnymi garściami zbierałem rozsypane brylanty. Zawsze było mi chłodno i smutno. U nas paproć zakwita tylko raz do roku. Tam śniegowe paprocie ciągle obsypane są kwiatami, ale szczęścia nie przynoszą. Szczęście nie może być zimne. Godzinami siedziałem przed tym moim lodowym telewizorem. Nie nudziłem się nigdy.

Około ósmej przychodził dziadek na śniadanie. Zawsze razem z kotem, który niezmiennie towarzyszył mu w stodole. Czatował kiedy dziadek wybierał snopy, aby smyknąć w głąb i porwać zdobycz. Kiedy już nie mógł zjeść wszystkich myszy, łowił je i układał w rządek. Kot chciwie chłeptał mleko, długo oblizywał się, trochę doprowadzał do porządku swoją toaletę, wybierał z lśniącej sierści okruszynki słomy, siana, po czym sadowił się obok mnie.

Czasami wdrapywałem się na wielki chlebowy piec i przez okno, które prawie nigdy nie zamarzało, obserwowałem ulicę. Na piecu stały gliniane dzbany ze zsiadłym mlekiem i jeden duży biereścień ze śmietaną.

Długo, bardzo długo trzeba było czekać, zanim dziadek przyjdzie na obiad. Przez otwarte drzwi najpierw buchał obłok białej pary, z której wyskakiwał kot, potem ukazywał się dziadek. Znużony, zmęczony, ale zawsze pogodny, radosny, dobry.

Na obiad były kapusta ze słoniną i ziemniaki. Ziemniaki gotowano najpierw w ,,mundurach”, a następnie obierano, przyprawiano tłuszczem i przystawiano do ognia dla zarumienienia się. Bywała też kasza ziemniaczana ze skwarkami.

Po obiedzie dziadek już przeważnie nie szedł do stodoły. Trochę odpoczywał, potem dawał paszę koniowi, bydłu, owcom; poił je. Następnie rżnął sieczkę na ręcznej sieczkarni i mełł zboże w żarnach.

Ja ponownie zasiadałem przy oknie. Po południu ,,program” był już bardziej zróżnicowany. Słońce, teraz prawie czerwone, świeciło od strony Szczasnawego Ściepki, a mróz rysował nowe wzory. Wszystkie przedpołudniowe cudowności były jakby delikatniejsze, subtelniejsze, bardziej misterne.

Późnym wieczorem wracała mama z zarobków przy rozbiórce murów w Dubnicy, ścinaniu drzewa albo zbieraniu jałowcowych jagód. Wtedy ręce jej były niemiłosiernie pokłute i pachniały korzennie. Od tamtego czasu nienawidzę zapachu jałowca. Mama była zawsze bardzo zmarznięta. Kiedy położyła się obok mnie, chuchałem w jej plecy i od razu było mamie cieplej.”

komentarze 2

  • M.

    Odpowiedz 19 maja 2020 06:04

    Dzień dobry 🙂 Błażej cóż za Wspaniała historia, czytałem z wielką przyjemnością. A drewniane domki są śliczne jakby takie bajkowe 🙂 Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego dnia 🙂

Dodaj komentarz