Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

SIMONA

Mija już blisko rok, odkąd ostatni raz wrzuciłem post z bibliotecznej półki. I co tu poszukać na usprawiedliwienie tego faktu, skoro tyle książek… tych starych, ulubionych ale i nowych przybyło też bez liku. A każda z nich może spokojnie posłużyć na kolejny wpis. Bo przecież tak wiele z nich, pisanych niejako przez życie…

Są wśród nich i takie, do których sięgam praktycznie co rusz. Służą mi prawie codziennie. Nie są nawet odkładane na półkę. Zalegają najczęściej w pobliżu poduszki, by przed snem raz jeszcze spojrzeć na którąś z kart. Przywołać wraz z treścią i garść wspomnień. Tak jak i tych sprzed lat, kiedy podróżowaliśmy na rowerach ścianą wschodnią naszego Kraju. Mnóstwo zatarło się, zostało przykryte przez doznania kolejnych dni… ale pamiętam dokładnie pewne zdarzenie. Jechaliśmy w pobliżu słupków granicznych, czasem zmuszeni delikatnie odbić, by ominąć teren, którego w żaden sposób nie można było pokonać na dwóch kółkach. Znaleźliśmy się gdzieś w okolicach Puszczy Białowieskiej. Jechałem pierwszy, z kilkusetmetrowym wyprzedzeniem nad pozostałymi kompanami podróży. Długo odwlekałem myśl, by zacząc poszukiwać miejsce na nocleg. A tu niepostrzeżenie domów coraz mniej, zabudowa odcinkami wręcz bardziej niż skromna. Zbliżał się wieczór. Był ciepły, piękny czas. Nie mając rozeznania ufałem, że długi letni dzień spokojnie pozwoli jakieś lokum znaleźć. Pierwsze próby bardziej uśpiły zmysł niż by miały wyostrzyć… Przecież dotychczas żadna droga nie kończyła się. To zawsze było tylko kwestią czasu, ile kilometrów jeszcze trzeba nadłożyć, by usłyszeć zaproszenie na nocleg. Pierwsze próby. Jeszcze spokojne, z usmiechem. Kolejne i ponowne, ale efekt ten sam. Ba – coraz częściej słyszałem, że raczej małe szanse bym coś na dalszym odcinku znalazł wolnego. Bardzo szybko zorientowalem się, że większość mijanych domów było albo zamkniętych, bez jakichkolwiek mieszkańców, lub po prostu nikt niczego nie wynajmował. Domki te, nierzadko drewniane najwyraźniej służyły jedynie gospodarzom. Kiedy zabudowania spotykałem już sporadycznie, jasne stało się, że trzeba będzie zawrócić ok. 20 kilometrów lub spędzić letnią noc pod przysłowiową chmurką. Mały szok i konsternację przeżyłem, kiedy mijając ostatni domek, odsunięty od drogi, ukryty za wysokim żywopłotem dotarłem do ściany lasu. Po prostu w tym miejscu droga kończyła się. Później zaczynała się ogromna Puszcza… Nie mając już żadnej nadziei zawróciłem do tej małej drewnianej chatynki, by w przyszłości sobie nie wyrzucać. Bramka była zamknięta, domek w oddaleniu, w promieniach zachodzącego słońca. Dojechali i towarzysze podróży. Widocznie nasze rozmowy zostały usłyszane, ponieważ zza domu wyszedł mężczyzna w podeszłym wieku. Podszedł, z uśmiechem zapytał czego poszukujemy. Wymiana trwała stosunkowo krótko, oznajmił, że niestety nie wynajmuje niczego. Można rzec, że pozostało podjęcie jakiejś decyzji co robić dalej. Mężczyzna ten przysłuchiwał się, nie odchodził. Jakby analizował, zastanawiał się… po chwili otwierając bramkę powiedział, że zaprasza… że postara się nam pomóc… Maleńki, kolejny cud na życiowej ścieżce… Domek ten służył już tylko do celów wypoczynkowych, rekreacyjnych. Ów pan, jeśli mnie pamięć do końca nie zawodzi na imię miał Ludwik. Okazało się, że był mieszkańcem Warszawy. Docierał w to miejsce by odpoczywać. Miał już blisko 80 lat. Od niego dowiedzieliśmy się, że większość spotykanych po drodze domów została już dawno wykupiona przez mieszkańców Stolicy, Śląska, różnych odległych miast. Dopiero wówczas uzmysłowiłem sobie, że znalezienie noclegu w tym miejscu graniczyło z cudem, który właśnie po raz kolejny zdarzył się. Domek bardzo skromny, małe izdebki. Cztery łóżka w środku (który to już raz?) Jak ogromnym, niezwykle miłym akcentem okazał się fakt, że ów Pan, całość na tę jedną noc odstąpił nam, sam przenosząc się do przyległej stodoły, w której miał wydzielone maleńkie pomieszczenie z jednym legowiskiem. Mówił, że stworzył sobie coś takiego, by w ciepłe dni być bliżej natury… by poczuć zapach siana, którym przesiąknięte były te deski od dziesięcioleci. Niezwykły był to wieczór. Zdążyliśmy jeszcze nawet odbyć z Gospodarzem krótki rowerowy wypad do pobliskiej Puszczy. Widziałem na Jego twarzy serdeczny uśmiech, był przepełniony szczęściem, że nie tylko nas spotkało coś wyjątkowego. Powracam często myślą do różnych zdarzeń. Jak w tajemniczy sposób wiją się ścieżki naszego losu. Takie niezwykłe mikro ziarenka. Spotkane twarze. Otrzymywane dobro. Życzliwość. Czysta bezinteresowność. Prawdziwe serce na dłoni. Przecież zazwyczaj kogoś spotykamy, widzimy raz w życiu. Czasem nawet kontakt trwa przez kilka lat… ale jedynie okazjonalnie, by wysłać kartkę z życzeniami na święta. Rankiem wykonane pamiątkowe wspólne zdjęcia. Mnóstwo już lat, ale ciepło i wdzięczność jest przy mnie do dziś…

Wskazał nam leśny dukt, wytłumaczył jak dalej jechać. Wśród wysokich, strzelistych jodeł i świerków przemierzyliśmy ok. 25 kilometrów. To było moje pierwsze, tak wyraźne, tak bardzo namacalne spotkanie z Puszczą Białowieską. Oddychałem tym niezwykłym powietrzem. Tak jak później, do dziś zaczytuję się o tym miejscu. Powracam, tęsknię w szczególny sposób…

Czasem niewiele potrzeba, by odkurzyć, przywołać myśl… Jak wspomniałem powyżej, lektury z zapamiętanymi kolorami i zapachem są cały czas blisko. Teraz dotarł jeszcze pewien obraz… Otóż, przed kilkoma dniami otrzymałem od Małgosi zdjęcia delikatnego kwiecia. To jedne z Jej ulubionych. Niby drobiazg. Owszem, dla mnie to też kolor. Kiedy je zobaczyłem skojarzenie nieodparcie wybiegło w stronę Puszczy. A skoro ona, to nie może zabraknąć i książek, którymi zaczytuję się. Książek o Puszczy. Autorka, Mistrzyni Słowa była osobą niezwykłą.

Simona Kossak, biolog z wykształcenia, leśnik z zamiłowania, krakuska z urodzenia i białowieżanka z wyboru. Nie będę wspominał o znakomitym rodzie z którego pochodzi, ponieważ by rozwinąć tę myśl, sięgnę na półkę po inne tomy. Tu skupię się mocniej na przyrodzie. Bowiem zamiłowaniem do przyrody, przesiąkniętą wszechobecną miłością do zwierząt, można dosłownie upajać się. Ale nie dziwota, skoro Simona Kossak, spędziła w sercu Puszczy Białowieskiej ponad trzydzieści pięć lat swojego życia. Lat przeżytych u Pana Boga za piecem – w zielonym raju. Lat szczęśliwych, jak po wielokroć na każdym kroku powtarzała.

,,Saga Puszczy Białowieskiej”, ,,O ziołach i zwierzętach”, ,,Opowieści z Dziedzinki”, ,,Białowieża szeptem” oraz po prostu ,,Simona”. Dwie ostatnie o Niej, autorstwa Anny Kamińskiej. Trzy pierwsze Jej własne. Puszczę znała od podszewki, wiedziała o niej niemal wszystko, kochała ją i broniła za wszelką cenę. Piętnowała ludzką głupotę i pazerność. Protestowała przeciw bezsensownemu wycinaniu drzew i niszczeniu tego unikatu na skalę światową. Była wojowniczką znaną z bezkompromisowości. Ale była też czułą mamką wielu dzikich zwierząt, które odchowała i starała się przywrócić je naturze, puszczy. Drobna ciałem, ale wielka duchem. Jej książki, to w dużej mierze wołanie o opamiętanie. O ludzkiej niszczącej ekspansji. Kto nie zetknął się – gorąco Polecam. Tak wiele u Niej refleksji, spostrzeżeń, ale i wrażliwości, która ujawnia się w szczególnym widzeniu świata. Potrafiła wydobyć piękno z tego co pozornie banalne, na co nie zwraca się uwagi… jak mrówki, ślimaki, trzmiele, czy lebiodka, babka wąskolistna, pokrzywa. Po każdym spacerze w lesie, sięgam po te książki, by poszerzyć, zrozumieć, poznać, nauczyć się patrzeć uważniej.

,,Przygodnemu wędrowcy Puszcza ukazuje bajecznie stare oblicze. W którą stronę spojrzy, wszędzie napotka kolumnadę potężnych gonnych pni wysoko u góry zwieńczonych zielonymi koronami. Z każdego załomka głęboko spękanej kory dębu, z każdej dziupli, z każdego osnutego mgłami bagniska tchnie pamięć dawno minionych lat. Baczne oko, wśród armii matuzalemów, wnet jednak wypatrzy, a to kępę lipowej młodzieży niesfornie stłoczonej na pełnej światła polanie, a to młodnik sosnowy żywą zielenią przysłaniający resztki pożarzyska, a to wiotkie siewki graba wyrosłe wprost z pokrytego mchem murszałego szczątka dawno zmarłego pradziadka.

Puszcza nigdy nie była i nigdy nie będzie stara. Ona, nieporuszona w swym ponadczasowym majestacie, trwa w opływających ją tysiącleciach wciąż tak samo żywotna. W sobie właściwym rytmie rodzą się, dojrzewają, starzeją i zamieniają w proch kolejne generacje drzew i jednoroczne zioła. Jesienne wichury, letnie burze, zimowe okiście w mgnieniu oka zamieniają całe jej połacie w spiętrzone rumowiska połamanych pni i konarów. Z upływem czasu rany zabliźniają się i pokrywają zielenią nowo narodzonego życia.

Na każdym rodzaju gleby, zależnie od wodnych zasobów, wyrasta nieco inny las – zawsze jednak jest to różnorodność wielu gatunków drzew, krzewów i krzewinek, traw, turzyc i ziół, mchów, porostów, grzybów…

Oto najszlachetniejszy z lasów – puszczański grąd. Wyrasta na podłożu gliniastym, najczęściej na żyznych glebach brunatnych oraz płowoziemiach. Wprawdzie wody gruntowe zalegają ukryte głęboko, lecz trudno przesiąkliwe gliny sprzyjają ich okresowemu magazynowaniu w zasięgu korzeni. Przestrzeń między dnem grądu a błękitem nieba wypełnia zielone bogactwo. Nad wszystkim górują, jak wieżyce i baszty, czuby najstarszych świerków, dębów, jesionów i lip. Pod nimi rozpościera się dach lasu zbudowany z koron klonów, grabów, wiązów, brzóz, a niekiedy i olsz. Krok w dół i oto królestwo leszczyny, trzmieliny i pnącego się ku światłu młodego pokolenia drzew. Tłoczno jest również na samym dnie grądu; tu królują byliny: kępy bujnych traw i paproci, łany podagrycznika, pokrzyw i czosnku niedźwiedziego, jaskier kosmaty, kokorycz. Niżej rosną zastępy gwiazdnicy wielkokwiatowej, gajowca żółtego, groszku wiosennego, turzycy orzęsionej i skrzypu. Miejscem przy samej ziemi zadowalają się kopytnik, miodunka ćma, majownik dwulistny, szczawik zajęczy, fiołek leśny, przylaszczka”

Przylaszczki. Małe błękitne kwiatki, rozjaśniające ściółkę. Perełki wśród wiosennych roślin. Nasiona ich rozsiewane są przez mrówki. Oglądając wiele starych czarno białych fotografii Simony Kossak, w wyobraźni rysuję Jej sylwetkę, zaszytą wśród traw, może i przylaszczek właśnie, obserwującej te drobne stworzenia wokół. Bo właśnie nasiona przylaszczek zawierają ciałko tłuszczowe, którym żywią się mrówki. Dyskretne, subtelne kwiecie, które jest symbolem przełamywania barier, dzielnego znoszenia przeciwności losu. Które dają nadzieję, na nadejście nowych, lepszych dni. Może i dla Simony Kossak barwa tych kwiatów, co wiosnę wieszczyła wyczekiwaną zmianę na lepsze…

By zachęcić do tych lektur przywołam raz jeszcze słowa Simony Kossak. Również i tym razem tekst ilustruję pięknymi zdjęciami autorstwa Małgosi. To jeden z symboli podlaskiej ziemi. Łoś, bo o nim mowa. Największy europejski przedstawiciel jeleniowatych. Przez wielu określany brzydalem 🙂

,,Na ludziach łoś może robić wrażenie osobliwego stwora przeniesionego w dzień dzisiejszy wprost z dawno minionej przeszłości. Nie ma w sobie nic z harmonii kształtów i proporcji sarny, daniela czy nawet nieco przyciężałego jelenia. Łoś – fascynujący mieszkaniec puszcz i bagien, sam sobie wyznacza kryteria urody.

W maju 1951 roku w zagrodzie urodziło się pierwsze cielę – łoszka, a dwunastego lipca przywieziono tegoroczną samicę, odebraną kurpiowskim chłopom. Jesienią w zagrodzie hodowlanej Białowieskiego Parku Narodowego bytowało łącznie siedem łosi różnej płci i wieku. W następnych latach zwierząt stopniowo ubywało, aż padł ostatni. Próbę hodowli łosi podjęto ponownie u progu lat dziewięćdziesiątych. Wówczas to dyrekcja Parku przejęła z ogrodu zoologicznego w Białymstoku i oddała mi na wychowanie dwa cielęta byczki. Nazwałam je: Pepsi i Kola. Pepsi otrzymał imię na cześć litrowych szklanych butelek po popularnym napoju, z których łoszaki piły mleko. A Kola – bo kierowca, pan Ławrysz, który przywiózł malców do leśniczówki Dziedzinka, zażyczył sobie, by nazwać je ,,po naszemu, po białowiesku”.

Z powodu bardzo wysokich wymagań żywieniowych łosie są trudne do utrzymania w warunkach hodowli zamkniętej. Opracowałam więc specjalny jadłospis, a równocześnie codziennie chodziłam z malcami do lasu, by mogły uzupełnić dietę tym, co najbardziej było im potrzebne. Łoszaki rosły jak na drożdżach.

U łosi występują nadzwyczaj silne więzy emocjonalne pomiędzy matką a dziećmi. I na moje uczucia macierzyńskie łoszaki odpowiadały wzruszającym, iście synowskim przywiązaniem, które nie osłabło nawet, gdy były już dorosłe. W grudniu, ze ściśniętym sercem, odprowadziłam je długą drogą prowadzącą przez rezerwat ścisły, łąki, nad Narewką, a potem lasem do miejsca przeznaczenia – zagrodzonego wybiegu w rezerwacie pokazowym BPN. Przez ponad rok prawie co dzień odwiedzałam wychowanków, sprzątałam im zagrodę, zmieniałam wodę w poidle, nadzorowałam przygotowanie pasz, dowoziłam świeże gałązki sosny, czarnych jagód, osiki, i iwy, dokarmiałam jabłkami, a wszystkie wytyczne hodowlane zapisywałam w specjalnym zeszycie. Potem podziękowano mi za bezinteresowną z mojej strony współpracę…

W kilka miesięcy później łagodny, pokojowo nastawiony do świata Pepsi wyłamał zmurszałą deskę ogrodzenia i wyszedł na spacer. Zawędrował w pobliże zabudowań jednej s odleglejszych dzielnic Białowieży. Nim upłynęła pierwsza doba spędzana na wolności – już nie żył. Jedna z wersji wypadków głosi, że łosiowi zaglądającemu przez płot, zarzucono pętlę na szyję, przywiązano do sztachety i poderżnięto gardło.

Drugi mój wychowanek – humorzasty i bardziej bojowy Kola nauczył się ostro odpowiadać na zbyt bezceremonialne traktowanie przez niektóre z osób obsługujących zwierzęta. Był wielki i silny, wzbudzał strach, wykorzystano więc pretekst, by z nim skończyć. Raz samowolnie opuścił słabo zabezpieczoną zagrodę i spacerował po alejkach ,,pokazówki”, innym razem czyszcząc poroże ze scypułu, rozbił deskę umieszczoną nad korytem z paszą. Zamiast przekazać to piękne i cenne zwierzę do któregoś z ogrodów zoologicznych, gdzie należycie traktowane, trzymane za mocnym ogrodzeniem nie stanowiłoby najmniejszego zagrożenia – wydano wyrok śmierci. Kola padł na swoim wybiegu od kuli pracownika Parku Narodowego. Widziałam jak tuszę wielkiego łosia wieziono przez całą Białowieżę do miejscowej masarni. Przez jakiś czas w karcie dań miejscowej restauracji figurowały potrawy z łosia, który zapowiadał się na wspaniałego łopatacza”.

Dziękuję Małgosiu za klimatyczne zdjęcia. Kiedy przed rokiem poświęciłem post nieżyjącemu już wielkiemu podlaskiemu fotografowi przyrody Wiktorowi Wołkowowi, nie wyobrażałem sobie wówczas by nie ilustrować tych słów Twoimi obrazami ( polecam i zapraszam do wpisu w zakładce: Czytelnia – z naszej biblioteczki – zatytułowanego – ,,Fotograf powietrza”) Nie inaczej jest i tym razem. Bardzo lubię Twój sposób postrzegania, to jak ukazujesz piękno swojej ,,Małej Ojczyzny”.

Życie, praca, pozostawione niezliczone artykuły, audycje radiowe i telewizyjne oraz działania na rzecz przyrody są wystarczającą rekomendacją by sięgnąć, zapoznać się z osobą Simony Kossak. Tak jak Jej ,,Saga Puszczy Białowieskiej” powstała w intencji spłacenia długu za trzydziesci pięć lat przeżytych w tym miejscu, tak pragnę w ten skromny sposób spłacać i swój dług wobec Jej dokonań. Po prostu Pamiętać. Mówić. Dzielić się.

Jedynie dotykam delikatnie… nie wspominam o szczególnym miejscu w życiu Simony Kossak, jakim była leśniczówka Dziedzinka. Nie wspominam Lecha Wilczka, długoletniego towarzysza w codzienności. Nie sposób oddać w kilku słowach wiedzy i serdeczności jaką Simona darzyła wszelkie żywe stworzenia. Pozostawiła po sobie niezliczone pokłady dobra, którym dzieliła się, obdarowywała słuchaczy, czytelników, wszystkich których spotykała na swej drodze. Uswiadamiała na każdym kroku, że ludzie nie są genialni i wyjątkowi. Że miłości, empatii, sztuki przetrwania możemy uczyć się od zwierząt. Polecam by zapoznać się bliżej… by odkrywać piękno i bogactwo przyrody, tak jak czyniła to Simona Kossak.

,,Prapuszcza topniała jak śnieg na przedwiośniu. Wdzierający się ze wszystkich stron. Przybysze rąbali drzewa, wypalali las. Jak grzyby po deszczu nad rzekami wyrastały coraz to nowe osady, jaśniały pola uprawne i łąki. Nie tylko ziemia zdatna pod uprawę przyciągała kolejne rzesze osiedleńców; nieprzebrane bogactwo drewna, dzikiego zwierza, ptactwa, ryb, miodu i wosku, bezcennych rud żelaza kusiło, by zbrojną siłą to wszystko zagarnąć dla siebie… Ginęły miejscowe obyczaje i wiara. Kęs po kęsie rozrywano leśne przestrzenie na mniejsze, coraz łatwiejsze do unicestwienia fragmenty… Ciężko okaleczona, ograbiona z drzew i ze zwierząt, ale we współczesnej Europie jedyna przypominająca jeszcze prapuszczę,… Żyje dopóki wyrasta z prochów poprzednich pokoleń… Na oczach naszego pokolenia rozgrywa się ostatni akt jej dziejów”.

A do samej Puszczy, jestem gorąco przekonany, że jeszcze wielokrotnie Was zaproszę 🙂 By pokazać i opowiedzieć jak wygląda dziś. Może odszukać zagubioną nić swoich wspomnień…

komentarzy 6

  • M.

    Odpowiedz 20 kwietnia 2020 14:59

    Dzień Dobry, Błażej przyjemnie się czyta Twoje opowieści 🙂 Jeżdżąc na rowerze przeżyłeś masę niesamowitych przygód i spotkałeś wielu interesujących ludzi. Bardzo ładne te kwiatki przylaszczki i ślicznie się prezentują skąpane w słońcu. Puszcza nieokiełznana i dzika przyroda oraz szkoda tych łosi. Pozdrawiam serdecznie:-)

  • Beata

    Odpowiedz 20 kwietnia 2020 18:38

    Ten post uczy wdzięczności i uważności. Jak zwykle opowieści pięknie namalowane słowem. Nawet fotografii nie trzeba, żeby zobaczyć oczyma wyobraźni te DREWNIANE domki, stodoły, cień i światło grające w puszczy. Chce się wsiąść na rower i pojechaĆ. Dzięki za tę lekturę.

  • Margo

    Odpowiedz 25 kwietnia 2020 17:05

    CUDNE W SŁOWIE I OBRAZIE, WSPANIAŁA UCZTA DLA ZMYSŁÓW 🙂 POZDRAWIAM SERDECZNIE 🙂

Dodaj komentarz