PUSZCZA
Tuptam ostatnio po Puszczy. Skoro mam ją na wyciągnięcie ręki, to żal by było nie korzystać. W końcu to mimo mocnego rozczłonkowania nadal piąta siła w kraju. Po znamienitych: Kurpiowskiej, Białowieskiej, Solskiej i Augustowskiej – Sandomierska ma i swoje poczesne miejsce. Usytuowana w widłach Wisły i Sanu, ograniczona Wisłokiem i Wisłoką. Wszystkie te nazwy rzek od dziecięcych lat brzmiały jakby dniem powszednim. Owszem tą ,,rodzinną” był od zawsze Dunajec, ale krótsze lub ciut dalsze wypady zawsze przecinały i te powyżej wymienione. W czasach średniowiecza Puszcza Sandomierska była naturalną granicą między Polską a Księstwem Ruskim. Dziś dużo mniejsza, ale nadal kompleks lasów wywiera ogromne wrażenie swą potęgą. Na pewno zgubić się w niej nadal jest łatwo
Przedwczoraj ponownie wybrałem się by odwiedzić kolejne leśne ostępy. Zamierzałem obejrzeć ciekawy rejon. Planowałem połączyć nazwisko wielkiego polskiego botanika Władysława Szafera, syna tych ziem z miejscami, do których zaglądał. Zapewne znał z wielu wypraw zarówno naukowych jak i tych zwyczajnych, krajoznawczych. Dzień swój planowałem tak by głównym motywem przewodnim stał się dąb. Quercus robur, potężny, wyniosły, postawny, rozłożysty. Tak właśnie bliscy współpracownicy nazywali Profesora Szafera. Był twardy zarówno dla siebie jak i w codziennej walce z przeciwnościami losu. Kochał dęby. Swoją postawę życiową opisywał następującymi słowami: ,,Prawdziwe poznanie przyrody kraju rodzinnego prowadzi do jego umiłowania, a miłość ziemi ojczystej jest fundamentem patriotyzmu”
A i owszem, spotkałem na swej drodze więc i dęby, ale głównym punktem przedwczorajszego dnia stały się inne obrazy, które poniżej dołączę. Tak często już bywa, że plany zmieniamy pod wpływem impulsu, często zwykłego zbiegu okoliczności. Tym razem był to wybór innej drogi. Ciekawość. Głód, zainteresowanie… Te fakty dobitnie pokazują, jak wiele dzieje się wokół nas. Wystarczy jedynie wyjść poza próg domu. Obrać kierunek, a później błądzić, kluczyć, obserwować, zachwycać się. Nie inaczej było i tym razem. Szedłem sobie cicho, nasłuchując szumu drzew, fruwających owadów. Obłoki na niebie swą zmiennością i kolorytem podpowiadały by zbyt daleko nie oddalać się. Burza wisiała jakby tuż powyżej rozległych koron drzew. Nagle, gdzieś nieopodal usłyszałem szczeknięcie. Za chwile drugie i kolejne. Wyraźne, twarde, dziwnie gardłowe. Żadnego dodatkowego ruchu, odgłosu. Jedynie po chwili ponowione szczeknięcia. Echem odbiło się. Żadnego innego odzewu. Dostrzegłem, że za kolejną ścianą drzew widoczny coraz wyraźniej staje się prześwit. Jak zwykle ciekawość zwycięża, choć podpowiada zdwojoną ostrożność, delikatność w ruchach.
Moim oczom ukazała się kwiecista łąka – polana. Zapach i koloryt. Czujność zdecydowanie osłabła… i wówczas uderzyło mnie szczeknięcie bliskie, nieopodal. Dochodziło zza krzewów, dosłownie tuż… Przystanąłem. Mimo woli przyklęknąłem. Wychyliłem głowę. Kilkanaście metrów ode mnie, z pochyloną szyją, skubał ulubione roślinki koziołek. Obserwowałem ten obraz w ogromnym zachwycie. Wykonałem pierwsze zdjęcie w obawie, że może to jedyny ślad, który pozostanie utrwalony z niespodziewanego spotkania. Widoczna niby czujność, ale i spokój popołudniowej uczty. Głowa w kształcie klina z wystającymi z niej parostkami. Kolejny pstryk, i kolejny. Mam świadomość, że ciekawość mocniejsza staje się od ostrożności. Przesuwam się o pół metra, wychylam sylwetkę zza krzewów. Dosłownie kilka metrów obok koziołka, tuż przy leśnej ścianie drzew stoi filigranowa sarna. Odległość między zwierzętami oraz założony obiektyw nie pozwala mi uwiecznić tej sceny na jednym kadrze. Chwile poświęcam więc jednemu lub drugiemu zwierzęciu. Fascynacja i urok chwili, magiczna siła pcha mnie o kolejny metr. Koziołek podnosi wzrok, w wizjerze dostrzegam jakby zdziwienie w oczach. Przygląda się. Kolejne ciche trzaski migawki. Odwraca się, powraca do smakowitych czynności. Po kilku sekundach ponownie spogląda na mnie. Wyraźnie uśmiecham się. Klęczę jak zaczarowany. Wtem, zarówno słyszę jak i widzę przeciągłe szczeknięcie. I kolejne, mocne, dosadne. Kątem oka widzę, że sarna zaniepokojona spogląda w moją stronę. Stoi jednak nieruchomo. Nie ma zamiaru wykonywać jakichkolwiek ruchów. Odwraca się, z natychmiastowym spojrzeniem za siebie. Jakby nie potrafiła zrozumieć co to jest. Koziołek wbrew temu, jakby świadomość miał pełną i wyraźną. Ba, ktoś postronny mógłby przyznać wręcz, że dopiero wówczas zaczyna zmieniać swoje położenie, by w pełni wyeksponować swą urodę, powab i czar. Przerzedzona szata wyraźnie kontrastuje na tle ukwieconej łąki. Co chwile podnosi głowę, nasłuchuje, spogląda jakby z pytaniem, czy zdążyłem uchwycić kolejną pozę. Ruchliwe uszy łowią okoliczne dźwięki. Wstaję. Opuszczam aparat. Dostrzegam, że z uwagą wpatrują się we mnie dwie pary czujnych oczu. Wszyscy zastygli w bezruchu. Sarna podbiega do koziołka. Jakby namawiają się co dalej z tym począć. Gdyby ktoś zapytał mnie czy oddycham czy też nie, nie potrafiłbym sensownie odpowiedzieć. Wielokrotnie czytałem o podobnych zdarzeniach. Faktycznie czas jakby stoi wówczas w miejscu. To niby zwyczajne spotkanie, ale przecież w pamięci kołacze tyle wspomnień z podobnych zdarzeń, kiedy czujność zwierzęcia nie pozwala człowiekowi na tak długie obserwacje. By stać zupełnie w odkrytym terenie i nie powodować ucieczki dzikiego zwierzęcia. Nieruchome powietrze a ja w nim.
Kolejne szczeknięcie jakby dany sygnał na kolejny akt. Koziołek z sarną rozpoczynają gonitwę. Zataczają koła, zerkają uważnie, to na siebie to na mnie. Zatrzymują się zdyszani. Krótki antrakt, by ponownie powtórzyć wykonywane czynności. Nie wiadomo, kto przed kim ucieka, kto kogo goni. Jedynie pewne, że przedstawienie trwa. Dla mnie. Jedynego widza. Nawet nie potrafię dokładnie określić czasu trwania tego spektaklu. Zapewne po zapisach elektronicznych mogę szczegółowo te dane sprawdzić. Ale czy to w ogóle ma sens. To zbyteczne. Podejrzewam, że wszyscy mieliśmy niesamowitą frajdę. Leniwa niedziela. Niebiletowane, ekskluzywne przedstawienie.
Może trudno uwierzyć. W pełni dopiero siedząc nad zdjęciami dostrzegam, w jakich cudownych okolicznościach przyrody rozgrywał się ten obłędny występ. Profesor Szafer, uznany światowej sławy botanik, jednak jakby z rozmysłem na deskach tej sceny rozwinął kolorowe dywany. Przecież raptem przed kilkunastoma dniami zachwycałem się przydrożną marchwią zwyczajną, chwastem. Teraz klęczałem i stałem oszołomiony barwą i zapachem różnorakich ziół.
W swoim życiu bywałem w różnych lasach. Większych i tych maleńkich, niepozornych. Dopiero jednak od niedawna dostrzegam jak wiele dzieje się w tych miejscach. Ile w nich zwykłej codzienności i niezwykłych cudów. Matka Natura wciąż i wciąż zachwyca, zaskakuje, dzieli się. A do dębów przecież też dotrę. Quercus robur… potężne, wyniosłe, postawne, rozłożyste… a w ich cieniu tyle delikatności, gracji, finezji, delikatności, powabu, elegancji i czaru…
,,Najgroźniejszym wrogiem przyrody jest ludzka głupota i bezmyślność” Władysław Szafer
Aby poczuć i tchnienie Puszczy, jako wizytówkowy obraz dołączam widok utrwalony na Złotej Górze. To jedynie pagórek, małe wzniesienie. Raptem 250 m n.p.m. Roztacza się jednak z niej wspaniały widok na Puszczę Sandomierską. Nieopodal, widoczna wieża kościoła w Ostrowach Tuszowskich. To Sanktuarium Madonny z Puszczy. Patronki leśników i myśliwych. Myślę jednak, że również wszystkich tych, którzy po Puszczy chodzą, podziwiają ją, troszczą się o nią. Zapewne w swoich ścieżkach wspomnę jeszcze to miejsce.
Bądź pierwszym komentującym