Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

TRZY ZARDZEWIAŁE GWOŹDZIE

Czy Go znam? Czy Go spotykam? Przed laty częściej wsiadałem na rowerowe siodełko, by przebyć duchowo kawałek drogi… choć przecież całe nasze życie jest drogą. Potrzebujemy nierzadko trudu, zmęczenia, zimna, deszczu, skwaru, dystansu do wszystkiego i siebie samego. Warto dać sobie czas, choćby po to, by doświadczyć Jego bliskości…

Rokrocznie, przez kilka lat wsiadaliśmy z kolegami na rowery obierając kierunki różne, choć docelowo zazwyczaj była to Częstochowa.  Drogi meandrowały, wybieraliśmy trakty o mniejszym natężeniu ruchu kołowego, nierzadko jadąc w ciszy, rozmawiając bardziej sam ze sobą niż kompanem obok. Podróżując tak kilka dni, mnóstwo czasu mieliśmy również na wspólne pogaduchy. Kilka z tych wypadów, tak jak i ten o którym wspominam, odbyłem w tym samym towarzystwie –  Stanisław, Jan, Krzysztof i ja. Dwaj pierwsi to byli wówczas sześćdziesięciolatkowie, Krzysztof – młoda krew. Ja niejako służyłem jako łącznik między doświadczeniem a młodością, energią, żywiołem. Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Kiedy powracam myślą do tych dni, z perspektywy dostrzegam jak wspaniale czułem się w tym gronie. Dystans dwustu kilometrów najczęściej wydłużał się do ponad pięciuset. Obieraliśmy bowiem różne kierunki, starając się poznać to co nowe, nieznane, a rower i jego prędkość, to najlepszy kompan w takiej podróży. Nie za szybko, nie za wolno, w sam raz by dziennie poszwendać się odcinkami po 120 kilometrów. Nie istniały wówczas w naszej świadomości  GPS-y, nasz najbliższy świat wolny był od komórek, improwizacja pozwalała na zapoznanie się z papierową mapą drogową, za najlepsze kierunkowskazy służyli mieszkańcy mijanych miejscowości. Za noclegiem rozglądaliśmy się najczęściej czując zmęczenie lub dostrzegając powoli chylące się słońce. Miejsca do odpoczynku podczas dnia wybieraliśmy kierując się jakimś maleńkim sklepem spożywczym, polaną, łąką, czasem pastwiskiem lub wiatą autobusową z połamaną ławką. Noclegi zazwyczaj udawało się organizować u przygodnie poznanych ludzi. Bywało i tak, że mieliśmy do dyspozycji tak jak choćby w Sułoszowej cały domek drewniany, opuszczony przez Gospodarzy, którzy przenieśli się wcześniej do nowo wybudowanego murowanego klocuszka. Kapitalne to były przygody, długie nocne rozmowy, pompowane materace a cały dobytek mieścił się w rowerowych sakwach. Nawet fotografowanie po drodze nie przysparzało jakichkolwiek trudności, bowiem film w kasecie posiadający zazwyczaj 36 klatek nie pozwalał na nieprzemyślane szaleństwa. Zakupy podstawowych artykułów spożywczych dokonywaliśmy na bieżąco, praktycznie zjadając na poczekaniu wszystko co pojawiało się w zasięgu wzroku. Apetyt na dwóch kółkach zawsze służy wybitnie!!!

Tym razem jeden z naszych noclegów miał wyglądać inaczej. Tym bardziej, że miejsce to miało znajdować się w niedalekiej już odległości od Częstochowy. Najstarszy z naszej braci – Stanisław – obiecywał bowiem, że zaglądniemy do poznanego przez Niego przed kilkoma laty gospodarstwa, gdzie spędził mile noc. Życzliwość Gospodarza, jego humor i troska jechały z nami przez kilka dni a obiecany smak i zapach jajecznicy z pięciu jajek na cebulce i boczku czuję do dnia dzisiejszego!!! Mały domek pod jeszcze mniejszym laskiem, zapach świeżego powietrza, może igliwia i żywicy zarazem. Nawet niespecjalnie zatrzymywaliśmy się po drodze wówczas na posiłki, nie czyniliśmy zbędnych zakupów by było lżej przemierzać kolejne kilometry. Jechaliśmy zapatrzeni w Stanisława i zasłuchani w Jego opowieści. Zdani kompletnie na Jego wiedzę, wspomnienia i pamięć. Długaśna to była droga, odcinek wydawało się, że nie posiadał końca… Oczywiście Stanisław gdzieś po drodze pobłądził, zapadał zmierzch, żadnych zabudowań. Dziś może nawet nikt już nie uwierzy, że nie znaliśmy wówczas nawet nazwy miejscowości do której zmierzaliśmy, po prostu miał to być jedynie domek pod laskiem 😉 Kolega był tam raz jedyny, przypadkowo podczas podobnej drogi do naszej. To zakrawa i tak na cud, że po kilku latach coś Mu dzwoniło, choć w którym kościele, to sam nie miał pojęcia. Czwórka facetów na rowerach, Dwójka z nich z mocno oszronionymi ,,makówkami”. Jak nic prowadził nas zapach sławetnej jajecznicy 😉 oczywiście od własnych, wolno biegających kurek 😉 Szaleństwo? Zdecydowanie TAK!!! W czterech rowerach DWIE!!! lampy. Nie było takiej potrzeby, zawsze poruszaliśmy się w promieniach słońca, nawet jeśli zakrytego chmurami to podczas względnej jasności. Wówczas zapadła już mocna szarówka. A my wciąż przeczesywaliśmy wzrokiem coraz mniej widoczne zarysy krajobrazu w poszukiwaniu lasku. Wjechaliśmy nawet w prawdziwy, ciemny, szumiący, jakiś mało przyjazny. Dobrze, że nie pamiętam swoich myśli, każdy zatopił się gdzieś w sobie, z głodem pukającym coraz mocniej, donośniej, bez pardonu. Zero pożywienia, sklepy nawet gdyby były to już dawno zamknięte, no mało atrakcyjne perspektywy… Zniechęceni na maksa, wyjeżdżamy zza ściany lasu a Stanisław krzyczy i gestykuluje wskazując ręką na odsunięty ok 200 metrów szary zarys domku, z oświetlonym małym okienkiem… Cuda się zdarzają!!! To był TEN domek, wprawdzie lasek po latach stał się lasem ale domek ten sam, jak z opowiadań, z drewnianym, pochyłym płotem. Euforia z czterech gardeł, choć przez myśl przebiega znak zapytania, czy też jajek będzie na tyle by mityczną jajecznicę pokosztować?!? O nocleg nie obawialiśmy się, bowiem Gospodarz mieszkał sam a my do luksusów nie przywykli. Opadły pierwsze emocje, Stanisławowi sumiasty wąs wręcz odwrotnie, pięknie zakręcił się do góry, błysk oka, satysfakcja widoczna na odległość mimo zapadającej błyskawicznie nocy. Szczekający pies, gwar czwórki tenorów i basów  przy furtce, uchylają się drzwi. W oświetlonej sieni dostrzegamy kobietę z dzieckiem na rękach… konsternacja!!! Stanisław wymienia Imię Gospodarza… kobieta odpowiada, że zmarł przed czterema laty. Nawet Go nie znali, kupili z mężem ten domek i mieszkają w nim z dziećmi. Nie pamiętam, ale możliwe, że oblicza nasze zrobiły się czarniejsze niż noc, która nas otulała. Zmęczeni, głodni, zrezygnowani. Załamanie totalne. Brak perspektywy na nocleg, nie wiem, czy ktoś z nas pomyślał o jajecznicy… Polną drogą podprowadziliśmy rowery do głównej, asfaltowej… Zaległa cisza!!!

Oczywiście tragedii żadnej nie było, wprawdzie noc zapadła, ale lato, w czwórkę raźniej i bezpiecznie, jedną noc bez jedzenia spokojnie można przetrzymać… Objawił się w nas syndrom ukończonej podróży… ciepły kąt, miękki choćby materac, kąpiel, odpoczynek po całodziennym wysiłku, zapach strawy, gorący kubek herbaty. Przyziemne odruchy, oczekiwania… Bo tak zawsze było, bezpiecznie, bez nieprzewidzianych przygód, a ta jeszcze miała trwać, i zakończenie otulone było tajemnicą nocy…

Włączyłem dynamo, opór się wzmógł, było zimniej, zarówno na zewnątrz jak i w nas. Stanisław ustawił się na końcu naszego peletoniku by swoim czerwonym światłem sygnalizować innym użytkownikom drogi, że ktoś zagubił się na tej śląskiej ziemi. Szaleństwo!!! Ruszyliśmy wolnym tempem, na cztery rowery i dwie lampy przed siebie, choć nikt z nas nie wiedział dokąd jedziemy. Obcy teren, życie zewnętrzne wyglądało wówczas kompletnie odmienne od tego dzisiejszego. Ciemno, głucho, pusto. Mieliśmy jedynie świadomość, że przejechany odcinek dzienny oraz pozostałe kilkadziesiąt kilometrów to zbyt wiele, by nocą, na dwóch kółkach szybko gdzieś się przemieścić. Po prostu zdaliśmy się wówczas na bożą opatrzność i pokonywaliśmy upływające w ciszy metry. Mijaliśmy jakieś ciemne wioski, słychać było jedynie ujadania psów i zgrzyt naszych łańcuchów… choć Stanisław umilał nam te dźwięki jeszcze swoimi. Otóż Jego wiekowy homo velocipedus posiadał jeszcze starsze skórzane siodło na sprężynach, które czasem wydawały przeraźliwe jazgoty. Podczas dnia nie były tak odczuwane i słyszalne, ale nocą ujawniły cały swój bogaty, piskliwy repertuar.

Jechaliśmy długo, coś nas prowadziło, nie pozwalało nigdzie się zatrzymywać, niczego poszukiwać po drodze, byliśmy jak zaprogramowani. Około pół godziny przed północą wjechaliśmy w jakiś mocniej oświetlony skwer, słychać było śpiewy, gwar rozmów, mur, budynki. Otwarta brama, sporo ludzi. Wjechaliśmy w tę bramę jakby czekała na nas, zapraszała. Budynki owe okazały się Sanktuarium Paulinów w Leśniowie koło Żarek. Trafiliśmy na uroczystości, na pielgrzymki, które dotarły tego dnia w godzinach popołudniowych. Wyjątkowo tej nocy brama miała zostać zamknięta o północy. Wiedzieliśmy wówczas dlaczego coś nas tak mocno pchało w tym kierunku. Nie byliśmy co prawda częścią pielgrzymki ale wielokrotnie podróżując korzystaliśmy przecież i z gościnności klasztorów. Za ,,całokształt” tego dnia, Stanisław został jednogłośnie oddelegowany celem załatwienia suchego kąta dla czwórki pielgrzymów. Po kilku minutach wrócił z Bratem Paulinem 😊 wąsy przekazały nam dużo wcześniej, niż wypowiedziały usta. To tu znaleźliśmy koniec tego etapu. Oczywiście wszystkie miejsca były zajęte ale Braciszek uspokoił nas, że coś znajdzie, ostatecznie budynki są rozległe, pełne zakamarków i tajemnic. Zaskoczeni, rumaki swoje wstawiliśmy do małej, niskiej obory obok jeszcze bardziej zdziwionych naszym widokiem dwóch krów. Z sakwami w dłoniach, wyprowadził nas Brat na rozległe poddasze. Poddasze wypełnione gwarem młodzieży, śmiechem, radością, śpiewem, dźwiękami gitar. Drewniane deski przykryte były starymi dywanami. Na nich rozłożone materace i karimaty. Jak na jakiś niewidzialny sygnał wszyscy rozsunęli swój dobytek, robiąc miejsce na jeszcze cztery nasze. Jakby czekali na nas. W przeciągu kilkunastu sekund byliśmy już wszyscy przyjęci z radością, mimo dużej, a nawet bardzo dużej różnicy wieku. Ktoś nas zaprowadził na dół wskazując kran z wodą. Czy może ta noc jeszcze czymś zaskoczyć?

Po powrocie na swoje legowiska podchodzi do nas młodziutka dziewczyna. W dłoniach trzyma coś zawinięte w folię aluminiową. Wypowiada cicho takie słowa: ,,może panowie jesteście głodni? Mama, jak to Mama, na pielgrzymkę dała mi całego kurczaka z rożna, ale ja przecież tego nie zjem, a do domu nie zabiorę, mamy tu jedzenia mnóstwo, każdy z nas tu coś przyniósł” Ktoś inny podchodzi i kładzie bez słowa przy nas cały bochenek chleba. Kiedy weszliśmy tam przed kilkudziesięcioma minutami zdążyliśmy przecież wypowiedzieć jedynie słowa powitania. Nic więcej!!! Czy aż tak wielki głód mieliśmy wypisany na twarzach?

Pewnego lata w Leśniowie doświadczyłem Wielkiej Nocy. Zasypialiśmy w rytm gitar, przy śpiewie młodych serc, w cieple… Rankiem dzwon rozmawiał z dzwonem. Kiedy pakowaliśmy cały dobytek na rowery, z budynku wyszedł uśmiechnięty młody Paulin, tuż obok w świetle słonecznych promieni bawiły się dwa malutkie kociaki. Wziął jednego w swe dłonie, po chwili podszedł kolejny Brat, podniósł drugiego, który dopominał się zabawy. Stali obok siebie, zbliżyli swe dłonie, kotki zaczęły wierzgać zaczepnie kończynami w powietrzu. Uwieczniłem tę scenę na kliszy. Gdzieś to zdjęcie po latach zaginęło… Chwila rozmowy, młody Paulin opowiadał, że pochodzi z Krzemieńca Wołyńskiego… Biały habit… jego barwa… nieobecność kolorów a może suma wszystkich kolorów. Znak innej rzeczywistości. Trafiłem tam raz jedyny, tą ciemną nocą pełną niespodzianek, zaskoczeń i namacalnej Miłości!!! Nocy pełnej kolorów. Czas ponownie po latach odwiedzić to miejsce, stanąć raz jeszcze przed małą figurką Madonny z Dzieciątkiem wykonanej z lipowego klocka drewna.

Czasem by odrodzić się duchowo, wystarczy wsiąść na rower. Tą nocą nawet nie musieliśmy pukać do drzwi… brama czekała na nas rozwarta na oścież. Zdążyliśmy na czas. Może historia ta uwrażliwi kogoś, że czasem ktoś i do nas puka… cicho, niepostrzeżenie, nieśmiało… w zagubieniu… w ciemności… choć tak bardzo pragnie Odrodzenia, wzmocnienia swojego ducha, swojej wiary… Spotykamy w życiu wiele różnorakich drzwi. Niektóre z nich zamknięte są na stałe, są i takie, na których wzrok nasz dostrzeże napis: ,,Nie wchodzić bez pukania”… Są też inne, zawsze otwarte, zapraszające, może dlatego mało ciekawe i zazwyczaj omijane przez nas szerokim łukiem…?!? lub  z założenia traktowane, że skoro nigdy nikt ich nie przymyka to przecież zawsze możemy zdążyć zaglądnąć i tam… Codziennie w biegu, poszukiwaniu, zdobywaniu, gromadzeniu. Codziennie w niepokoju, napięciu, poruszeniu…

 

Mamo, dziwny człowiek
stoi u drzwi naszego domu
pierwszy raz go widzę
a twarz ma jakby znajomą
Mówi, że nazywa się Jezus
i czy możemy mu dać
jakiś grosz
mówi, że wyprztykał się
z cudów
i odwrócił się od niego los

Tak, myślę, że to cudzoziemiec
Żyd albo Arab z urody…
aha, to mi przypomniało
że chce też trochę wody
No co, dać mu czego chce
czy trzasnąć mu przed nosem
drzwiami ?
dobra, dam mu sześć pensów
powiem, że tyle mamy

I że zapomniałem o wodzie,
właściwie to świństwo, no nie
ale słowo, on jest taki brudny
skąd przyszedł? cholera go wie
Mamo, on pyta o wodę
– nie ma kubka – odpowiedziałem
w każdym razie dałem mu szóstkę
jak się cieszył, żebyś widziała

Powiedział, że trzymają go przy
życiu takie jak ta rzeczy małe,
dał mi swój portret z autografem
i te trzy gwoździe zardzewiałe

Roger Mc Gough

Przyjmijcie na te najbliższe dni, Wszyscy Razem i Każdy z osobna,

życzenia

MIŁOŚCI Wielkiego Czwartku,
WIARY Wielkiego Piątku,
NADZIEI Wielkiej Soboty,
RADOŚCI Wielkiej Niedzieli

Prawdziwie Wielkiej Nocy!!! Prawdziwego Duchowego Odrodzenia!!!

Prawdziwego Światła!!!  oraz… Człowieka w Człowieku!!!

komentarzy 8

  • Małgosia

    Odpowiedz 18 kwietnia 2019 09:47

    Piękna historia Błażeju i pięknie opisana.
    Tak, życie pełne jest drobnych cudów 🙂 trzeba tylko otworzyc oczy, i SERCA, dostrzec, POCZUĆ, podziękować.
    Dobrego czasu na święta,
    Pozdrawiam wszystkich czytelników strony!
    Małgosia

  • M.

    Odpowiedz 18 kwietnia 2019 11:45

    Dzień dobry 🙂

    Takie historie są niepowtarzalne jedyne w swoim rodzaju, które zapadają w pamięci na całe życie i warto do nich po latach wracać by uzmysłowić sobie sens życia. Zdrowych i spokojnych Świąt spędzonych w Gronie rodzinnym i pełnych cudów z dobroci serca 🙂

    Pozdrawiam serdecznie 🙂

  • Beata

    Odpowiedz 20 kwietnia 2019 16:27

    BŁAŻEJU, piękna historia. Wzruszyłam się bardzo , oczy się zeszkliły… jak dobrze, że są jeszcze dobrzy ludzie, jak dobrze ze drzwi bywają otwarte dla każdego. PIĘKNIE się czyta bardzo. Przemawiasz wprost do serca. Najpierw posmutniałam – gdy okazało się gospodarz nie żyje, i nie wiem czemu przypomniał mi się mój tata. Potem wasza dalsza droga i znalezienie schronienia. I to dobro w człowieku, podanie ręki, przyjazny uśmiech. Tak mało tego w dzisiejszych czasach. Żeby tak każdy mógł przeżyć taką DROGĘ, w ciszy, w spokoju, sam ZE sobą.. i wszystkie myśli swe POWIERZYĆ Bogu. Myślę że byłoby piękniej na świecie, bo człowiek stałby się dla człowieka człowiekiem. BŁAŻEJU na te święta, ma ten PIĘKNY czas, życzę spokoju ducha, radości serca i miłości- do i od drugiego człowieka. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie. Dopiero dzisiaj odkryłam Twój blog. Będę odwiedzać częściej. ❤😇

  • piotr

    Odpowiedz 30 kwietnia 2019 10:21

    WITAJ BŁAŻEJU . trzeci dzień pada deszcz , korzystając z chwili przy gorącej herbacie otworzyłem na skraju kraju trafiłem na to opowiadanie i z wielką radością przeniosłem się w czasy opisywanej historii . znam to sanktuarium gdzie króluje uśmiechnięta madonna z dzieciątkiem na ręku , nawet też tam nocowałem wspólnie z pielgrzymką którą paulini ze skałki z krakowa prowadzą do częstochowy . poczułem na nowo klimat tam panujący , przyjaznych uśmiechniętych jak madonna paulinów którzy odbywają tam nowicjat . jakże miło wspominam czasy lat 90 tych bez telefonów komórkowych , gpsów , internetu i całego teraźniejszego zgiełku , a szelest rozkładanej mapy to coś niepowtarzalnego za każdym razem inaczej … niechaj na nowo zmartwychwstały , uwolniony od gwoździ pan i jego matka dalej cię prowadzą i twoich bliskich po krętych drogach życia .

Dodaj komentarz