
MODLITWY LUDU POLSKIEGO
Zapewne do takiego spotkania doszło, podejrzewam, że może nie raz, nie dwa. Wprawdzie Pierwszy od Drugiego starszy był o 31 lat, to przecież różnica jednego pokolenia nie mogła być przeszkodą, ba – wręcz mogło to stanowić ułatwienie, otwierać ciekawe możliwości w nawiązywaniu relacji, dzieleniu się wiedzą i spostrzeżeniami. Tadeusz Seweryn i Wiktor Zin. Etnograf, malarz, badacz sztuki ludowej oraz architekt, popularyzator wiedzy o historii sztuki polskiej. Dwie wybitne Postacie. Oczywiście nie mogło zabraknąć na mojej półce w bibliotece Ich prac. Dziś przywołuję dwa tytuły: ,,Kapliczki i krzyże przydrożne w Polsce” autorstwa Tadeusza Seweryna oraz ,,Opowieści o polskich kapliczkach” Wiktora Zina. Niezapomniana podróż w czasie, często z Chrystusem Frasobliwym w tle. Pierwszy nazywał te małe dzieła architektury: ,,Perłami krajobrazu”, Drugi: ,,Aktami strzelistymi naszego krajobrazu”. Zachęcam do lektury tych oraz innych prac wymienionych Autorów. Prawdziwe to bowiem kopalnie wiedzy, wspaniałych opowieści, akcentów i symboli. Nie sposób poruszyć wszystkich tematów związanych z formą, funkcją, różnicami, poszczególnymi typami wymienionych obiektów… warto sięgnąć, przeczytać, zapoznać się. Niesłychanie barwne to opowieści o świadkach naszej przeszłości. Jak zawsze dołączam kilka obrazów. Tym razem ze ścieżek Beskidu Niskiego, który obfituje w te piękne ,,świętości narodu”. I co tu dużo mówić, jest to miejsce dla mnie mocno szczególne…
Tadeusz Seweryn
,,W polskich kapliczkach i krzyżach przydrożnych dostrzegamy wysokie wartości artystyczne uprawniające nas do twierdzenia, że żaden z narodów nie stworzył w tej dziedzinie nic piękniejszego, co by rozmaitością i urodą formy harmonizowało lepiej z otaczającą przyrodą. Te wznoszone przy drogach, w polach i na bezludziu arcydzieła sztuki ludowej sprzęgły się z charakterem wsi polskiej nierozdzielnie. Wszakże:
„… ka ino spojrzeć drogom idącemu wsiowom,
Wszędy dojrzy figurę, tu starom, tam nowom,
Każda grubso topola, wierzba i przypłocie
Wprasa świętom Opatrzność znużonej tęsknocie
Chrystuski frasowne, Matki Boskie Zielne,
Barbary, Floryjany i święte kościelne,
Których się wypierają wszyćkie kalendorze”
Tak widział wieś polską Emil Zegadłowicz w pięknej ,,Balladzie o powsinodze beskidzkim świątkarzu, o Bogu prawdziwym i Chrystusie Frasobliwym…”
Spod omszonych daszków drewnianych, kamiennych albo blaszanych spoglądają w Polsce na przechodnia patyną pokryte świątki. Jedne w udręce i uznojeniu, w rezygnacji, bierności i poddaniu się harmonizują z samotnymi krzyżami na rozstajach albo z gromadnymi na cmentarzach, które odcinając się ciemnymi sylwetami od tła nieba, nadają krajobrazowi znamię smutku. Drugie zaś, pełne dumnego majestatu, wielkością prawdziwej sztuki, w której – jak pisał Emil Zegadłowicz – ,,Bóg swe serce człowieczy w drzewinowym ciele”, radują oczy twórczym uniesieniem bezimiennych ludzi – może czasem niepiśmiennych, ale umiejących wyrazić najprostsze drgnienie swego serca. Spotyka się ich wiele. Czy to we wnękach południowej ściany chat, czy w kruchtach kościelnych, czy to za ogrodzeniami z bzu, berberysu i dzikiej róży, albo też patrzą na nas z drewnianych kapliczek zawieszonych na starych sosnach, lipach, dębach i topolach przydrożnych.
Przeszedłszy Polskę wzdłuż i wszerz, a potem układając w pamięci najbardziej charakterystyczne typy krajobrazu polskiego – nie sposób pominąć kapliczek przydrożnych, tkwiących w otoku przyrody jak drogie kamienie w pięknej oprawie. Znajdzie się wśród tych pereł wybranych, uroczy słup z kapliczką wbity w kępę wątłych krzewów – czasem jedyny akcent w pejzażu równinnym. Znajdzie się wśród nich także wyniosła kolumna z jakimś świątkiem, majaczejącym na tle chłopskich poletek, leżących w dal, i wierzb rozsypach wzdłuż srebrzystej rzeki, i biała, murowana kapliczka na wzgórzu, tuląca się do brzozy płaczącej albo stojąca w asyście zakurzonych topoli przydrożnych. Znajdzie się wśród nich kapliczka na wzgórku, a do niej jak do świętego chramu na uroczysku wiodący długi, wąski mostek, wsparty na palikach wbitych gęsto w dno szerokiego rozlewu wody. Gdzie indziej figurka Frasobliwego zamieszkała we wnęce grubego pniaka, odciętego z pnia drzewa rażonego piorunem, albo też w skale obrobionej w kształt drewnianego kloca.
A wszystkie te i inne przykłady są nam bliskie jak przyroda, której dopowiedzeniem są te dzieła sztuki ludowej. Wyrosły one z tradycji rodzimej ciesiołki, rodzimej murarki, zdobnictwa sprzętarskiego, przystosowanego z dużą fantazją do kompozycji formy architektonicznej, mającej służyć celom kultu religijnego.
Podziwiając ich piękno nie można zapominać, że ten właśnie cel – to źródło ich bytu i zasadniczy powód ich istnienia. Są to więc – rozsiane w krajobrazie polskim – modlitwy ludu polskiego rzezane w drzewie lub kute w kamieniu: materializacja uniesienia serc pobożnych.
Wiara ludu daje się odczytać z krajobrazu wsi polskiej, z dróg polnych, drzew sędziwych, z cmentarzy i mogił. Kapliczki wypełnione świątkami są charakterystyczne dla obszaru katolickiego. Reformacja bowiem, uznawszy kościoły gmin wyznaniowych za wyłączne przybytki kultu religijnego i odsunąwszy się od kultu świętych, nie dawała artystom ludowym dogodnych warunków wyżycia się w architektonicznej i rzeźbiarskiej formie służącej celom kultu religijnego. Kapliczki wyrażają więc zewnętrzne różnice między krajami katolickimi a protestanckimi. Ich forma i treść, ich ścisły związek z pejzażem – podkreślają tę „inność”, którą dostrzegamy w wyglądzie cmentarzy, w obrzędach religijnych, dorocznych i rodzinnych, w przemyśle ludowym, w stroju, potrawach, mowie, doborze imion itp.
Nigdzie też – tak jak w Polsce – nie zrosło się z kapliczkami, figurami i krzyżami przydrożnymi tyle legend, podań, zwyczajów i wierzeń. Świadczy to, że ta dziedzina sztuki ludowej sięga głębokimi korzeniami w szeroki obszar życia człowieka, który tę sztukę tworzył.
Kapliczki są na wsi czymś tak naturalnym, że nawet nie docieka się przyczyny ich powstania. Są, gdyż były – tak jak drzewa, ziemia i obłoki na niebie. Dopiero ze swobodnych rozmów ze starymi ludźmi dowiadujemy się, że stawiano je z wdzięczności za nieoczekiwaną łaskę, w podzięce za wyleczenie z choroby, za uchronienie od pomoru, głodu i innej klęski, za wysłuchanie próśb, z pobożności jako ofiarę dziękczynną za wybawienie z niebezpieczeństwa oraz w pokucie za ciężkie grzechy. Stawiano je jako materialny wyraz modlitwy za dusze nieszczęśliwych i zamordowanych niewinnie, jako święty znak upamiętniający miejsce zgonu i miejsce wiecznego spoczynku ludzi nieznanych.
Kapliczki i krzyże stawiał lud najczęściej na skrzyżowaniu dróg, w dawnym siedlisku złych demonów, u wejścia do wsi lub miasta, w miejscu samobójstwa, mordu, znalezienia dziecka nieochrzczonego lub czaszki ludzkiej, w miejscu spalenia czarownika, objawienia się Matki Boskiej lub świętego, koło studzien lub źródeł, których wodę poczytywano za cudowną, a wreszcie na mogiłach ludzi pochowanych w polu lub w lesie.
Trzeba się wczuć w ten świat wyodrębniony, w to środowisko spraw ludzi pozostawionych własnemu losowi, w atmosferę trosk, od których wybawienie widział umysł prostaczy jedynie w pomocy sił nadnaturalnych – aby zrozumieć, że kapliczki wyrosły ze specjalnej gleby i rozwinęły się w specjalnym klimacie. Są one zewnętrznym wyrazem kultu religijnego, podobnie jak pewne gesty, ruchy, czynności, które wierni przed kapliczkami wykonują. Z gestów wymienić należy odkrywanie i pochylanie głowy oraz przeżegnanie się, z ruchów – przyklękanie, a z czynności – dekorowanie kaplic zielenią i kwiatami.
Ścisłe sprzężenie kapliczek i krzyżów przydrożnych z wewnętrznym życiem ludu, z jego pragnieniami i wierzeniami, z jego zarówno konkretnymi potrzebami dnia powszedniego, jak i troską o duszę oraz jej byt wieczny było ich glebą, słońcem i klimatem. Z tego podłoża wyrastały tysiące dzieł, przy których znajdowali zatrudnienie cieśle, stolarze, rzeźbiarze, malarze, murarze, kamieniarze, kowale.
Kapliczki przydrożne, to szczytowe osiągnięcie polskiej sztuki ludowej, zarazem są wyrazem potrzeb duchowych człowieka”
Wiktor Zin
,,Żyjemy pośród krajobrazu, obdarowani przez naturę zmysłami, dzięki którym mamy możność odbierania bodźców z otaczającego nas świata, w tym najważniejszych, wzrokowych i słuchowych. Posiadamy też zdolność do określenia swego miejsca w przestrzeni i oceny wielkości zachodzących zmian. Jeśli zatem widzimy i słyszymy na miarę przydatną i daną ludziom, jeśli potrafimy odczuć zimną gładkość marmuru i chropowatość dębowej kory, jeśli sprawia nam przyjemność woń kwitnących lip i skoszonego siana, to rodzi się tylko jedno pytanie: czy przyjęliśmy to biernie, stwierdzając jedynie, że tak właśnie jest, bo tak być powinno, czy też staramy się wykorzystać do granic możliwości tę naszą cudowną aparaturę? I jeszcze coś niezmiernie ważnego. Przecie każdy z nas w dowolnej chwili, już nie patrząc i nie słysząc, nie przeżywając właśnie zjawisk fascynujących nas, może świadomie przywołać je. Wyposażono nas bowiem w pamięć i wyobraźnię, w zdolności odtwórcze, a nawet twórcze.
Powróćmy do naszych kapliczek, są elementem krajobrazu, dlatego niecelowe byłoby oddzielać je od niego. Odpowiedź, jak patrzyć na kapliczkę, musimy z konieczności rozszerzyć i oprzeć na percepcji całego krajobrazu. Krajobraz to przestrzeń otaczająca nas, widziana z pewnego, określonego punktu. Każdy krajobraz – okolica, w której znaleźliśmy się, ma swoją anatomię i swą historię. O tym drugim często zapominamy. Jak okaże się, jest to sfera na ogół nie doceniana. Każdy krajobraz składa się z elementów, które go formują. Nawet w bezmiarze oceanu znajdzie się horyzont, oddzielający niebo od wody. Po niebie będą płynęły obłoki, a ocean ułoży się w grzywy fal, rozbryzgi piany. Ten widok urozmaicony zostanie niekiedy wypiętrzającymi się z wody skałami. Świadomość budowy krajobrazu z różnych tworzyw, to pierwszy etap jego zrozumienia i zbliżenia się do poznania tego, co bezmierne. Matka przyroda była hojna i sprawiła, że nawet groźny i pusty krajobraz oceanu potrafi zmieniać się z godziny na godzinę. Inny będzie przy wschodzie słońca, inny w południe. Zaróżowi się i rozogni, gdy kula słoneczna będzie kryła się poza wodnym bezmiarem. Zostanie wysrebrzony w promieniach księżyca. Będzie przyjazny w czasie morskiej ciszy, stanie się groźny i niebezpieczny podczas burzy. Innymi słowy każdy krajobraz potrafi w chwili obserwowania go – a może przeżywania – wprowadzić nas w określony nastrój. Czymże on jest? Jest to po prostu określony stan uczuciowy człowieka, a może nawet kontrolowane chwilowe zachwianie równowagi psychicznej. Nie wstydźmy się odrobiny romantyzmu. A iluż to ludzi ma pozornie bez przyczyny łzy w oczach, gdy ogląda ośnieżony Giewont, czy zagłębia się w odwieczne mroki Puszczy Białowieskiej? Niewielu z nas poczuje się uszczęśliwionymi na widok rozkisłych kolein polnej drogi w listopadowy mglisty dzień. Wielu natomiast wprowadzonych zostanie niemal do przedsionka raju znalazłszy się w sadzie pośród kwitnących jabłoni, śpiewu ptaków, i ciągnących po niebie obłoków. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, jak mocno otoczenie wpływa na naszą psychikę, zamysły, a nawet pracę. Stosunek jakości otoczenia do osobowości ludzkiej nie jest do końca poznany. Nikt jednak nie zaprzeczy, że to sprawa niebagatelna.
Oto jesteśmy pośród Wielkiego Teatru Przyrody, pośród monumentalnych kulisów sceny ogromnej, wieloplanowej. Tuż przy nas złoci się łan zboża, nieco dalej widnieje smuga szmaragdowej zieleni, poprzerastanej badylami zielsk, jeszcze dalej widzimy sfalowane pasmo wzniesień. Jest tak oddalone, że wszelkie jego szczegóły wtopiły się w tę fiołkowo-srebrzystą dal, która tworzy malowniczy horyzont, granicę ziemi i nieba, ujawniając przy tym jeszcze dalsze jakby tarasy zanikającej coraz bardziej świetlistej materii. Pośród pól, łąk, zagonów dostrzegamy teraz coś, co urasta do rangi akcentu. Są to dwa drzewa olbrzymy, stojące jakby w środku opisanej przestrzeni, tuż za ową szmaragdową smugą, ale przed błękitnymi wzgórzami tworzącymi tyły naszej scenografii. Cóż za potężne wielokondygnacyjne gmachy. Nagle z drzew sfrunęło tysiączne stado szpaków. Świat wypełnił się chorałem ptasich głosów, wiatr zaszeleścił wokół nas i pochyliły się pełne kłosy zboża. Zapachniało chlebem. Poczuliśmy tuż obok siebie jakby przedsmak szczęścia. I na tym można by rzecz o krajobrazie zakończyć. Tymczasem to dopiero początek. Jeśli my i wszystko, co nas otacza powiązane jest nierozerwalnie z czasem, dotyczy to również krajobrazu. Ma on swą historię, jest ona niezmiernie obszerna w stosunku do naszych ludzkich dziejów. Liczy kilkaset milionów lat. Krajobraz istniał już wtedy, gdy wschody i zachody słońca przez nikogo nie były dostrzegane, ani podziwiane. Ziemia Matka przygotowała ową scenerię wielobarwną, na której miało rozpocząć się tajemnicze widowisko zwane życiem. Myślący człowiek jest ostatnim, ale za to najdoskonalszym dziełem i tajemnicą Stwórcy Wszechświata. To on wniósł nowe wartości do krajobrazu zastanego, zaczął go przekształcać, eksploatować, a z czasem niszczyć. To człowiek karczował puszcze, zamieniając je na uprawne pola. On – w swej społeczności – budował warowne grody, później miasta. W końcu to on i tylko on, klękał pod sklepieniem nieba, nie po to tylko, by prosić, ale by dziękować i chwalić Tego, który go stworzył pośród gwiazd. Nas nie będzie interesowała geologiczna historia krajobrazu, lecz ostatni jej epizod, który splatać się będzie z kapliczkami i krzyżami pozostawionymi przez przodków w naszym krajobrazie. Umieć patrzeć i dostrzegać wokół siebie piękno, to tak, jakby poznać sztukę czytania. Czymże są książki dla tych, którzy czytać nie potrafią? Każdy krajobraz też należy odczytać i to nie pobieżnie, a do końca.
Powróćmy więc do opisanego fragmentu naszego pejzażu z dwoma olbrzymimi drzewami. Cóż w nim nadzwyczajnego? Po asfaltowej szosie mknie samochód i może nawet ktoś powie: – Piękne są te nawarstwiające się sfałdowane plany i dwa drzewa giganty. Na tym koniec. Bystrzejszy obserwator wszakże może zauważyć, że pomiędzy mocarnymi pniami znajduje się jakaś zagadkowa struktura mistrzowsko wpisana i w krajobraz, i w prześwit pomiędzy pniami drzew. Tylko żeby się ku niej przybliżyć należy zboczyć nieco z asfaltowego szlaku, wjeżdżając na kamieniste podłoże. Wystarczyło kilkunastometrowe dojście, by stanąć oto przed starą kapliczką. Dwie potężne lipy tak się rozrosły, że przybliżając się ku sobie objęły uściskiem kamienną konstrukcję i sklepiony budyneczek z ażurowymi drzwiami. W jego wnętrzu od kilkuset lat stoi piękny posąg Madonny. Na każdą majową odwieczerz zbierają się przed otwartymi drzwiami kapliczki ludzie z okolicy, śpiewają litanię i staropolskie pieśni poświęcone Tej, która jest królową naszej ziemi. Przed posągiem płoną i serca, i świece. Tak bywa w maju. Później drzwi otwierają się na maryjne święta: Matki Boskiej Jagodnej, Zielnej, Siewnej, Różańcowej, czy tej zimnej – Gromnicznej. Bogaty jest polski kalendarz w maryjne święta, tak jak krajobraz bogaty w pomniki właśnie Jej poświęcone.
Są pośród nas ludzie, którzy nie doceniają tego codziennego piękna tkwiącego w naszym krajobrazie. A przecie jeszcze teraz są takie fragmenty przyrody, w których pośród zieleni drzew, śpiewu ptaków, nie dostrzeże się, ani dosłyszy współczesności.
Piękno ma dziwną naturę, odzwierciedla się w dziełach Fidiasza i kapliczce nieznanego twórcy zawieszonej na pniu drzewa. Istnieje alternatywa: piękno albo jest, albo go nie ma.
Była taka wieś nad Bugiem, piękna jak kolorowy, dobry sen. Były tam rozstawione w rytmie i porządku chałupy kryte strzechami. Okalały jezioro. Przed każdą zagrodą stała kapliczka pośród liliowych bzów lub biało kwitnącej kaliny. Każde podwórze nakrywał parasol dorodnego drzewa, lipy lub jesionu. Ta wieś przypominała mi rzucony pośród pól różaniec. Jego początek stanowiły kościół i cmentarz. Żyli tam ludzie w trudzie, ale i dostojeństwie, które daje modlitwa i praca. Przypomina mi się to jakbym oglądał bzy kapliczki i strzechy przez szparę uchylonych drzwi, przez szczelinę pamięci dziecka.
Dla wielu współczesnych ludzi czymś szalenie niecodziennym jest zwyczaj żegnania się i odmawiania krótkiej modlitwy przed każdym posiłkiem. Zwyczaj ten zachował się jeszcze w zakonach i starych plebaniach. Przed pół wiekiem w polskiej rodzinie nie do pomyślenia było rozpoczęcie i zakończenie obiadu bez pomodlenia się. Podobnie działo się z każdą podróżą, nawet wyjazdem na jarmark. Zatrzymywano się przed kapliczką, proszono Boga o bezpieczną jazdę, szczęśliwy powrót do domu i opiekę nad pozostawionym mieniem podczas nieobecności gospodarzy.
Całe ludzkie życie przed laty sprowadzone było do trwania na określonym terenie wyznaczonym kilkoma drogami, budynkami, symbolami. Jednymi z nich były kapliczki i krzyże. Kres tego życia wytyczała droga na cmentarz, u kapliczki czy figury na rozdrożu najczęściej następowało żegnanie ze zmarłym.
Świątynia spełniała swoje wielorakie funkcje. Pamiętajmy, że kapliczki też miały własne funkcje. Istniały przyczyny, dzięki którym wznoszono je. Jeśli trwają przez stulecia, w tym samym miejscu, musiały towarzyszyć temu przyczyny dziś już często nie znane. Budowniczym nie szło wyłącznie o upiększenie krajobrazu. Gdyby kapliczki stanowiły wyłącznie plastyczne akcenty krajobrazu, to już wiele. One są czymś więcej, symbolizują tysiącletnie trwanie narodu. Zespalają nawet tych, którzy są na przeciwległych biegunach.
Czymże byłyby dni polskiego kalendarza, rozjaśnione kaczeńcami łąki i złotopurpurowa jesień, i czas dojrzałych zbóż, i śnieżne zamiecie, gdyby pośród mnogości nastrojów, zmienności kolorytu, zabrakło tych zwyczajnych pomników miłosierdzia, przebaczenia… i naszej tożsamości.
Gdzieś przy rozstaju wiejskich dróg, przy źródle, na wzgórzu, w końcu w szczerym polu, na pasmie miedzy, znajdziemy krzyże i kapliczki milczące, zagadkowe. Kto i dlaczego je stawiał? Kto sadził i pielęgnował lipy, które strzegą kamiennego słupka?”
Odpowiedzi na wszystkie podobne pytania znajdziesz drogi Czytelniku w powyższych książkach
Bądź pierwszym komentującym