Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

TAM GDZIE DOMY ZAKWITAJĄ

O kulturze oraz wartościach kulturowego krajobrazu pięknie powiedział swego czasu ks. prof. Leon Dyczewski: ,,Kultura ogólnoeuropejska to jakby dzisiejsza handlowa i zabytkowa dzielnica dla pieszych w dużych miastach. Jest tu wszystko i dla wszystkich: magazyny handlowe i małe sklepiki, kościoły, teatry i kina, muzea z arcydziełami sztuki i wystawy z tandetną sztuką, artyści zawodowi grający utwory muzyki klasycznej i zespoły amatorskie przybliżające muzykę swoich środowisk. Jest tu wymieszanie stylów i języków. Wszystko razem tworzy swoisty system międzyosobowej komunikacji. Jego cechami są otwartość i zrozumiałość dla wszystkich, pogodny nastrój i komunikatywność.

Kultura narodowa to jakby prywatne mieszkanie z oknami wychodzącymi na świat publiczny.

Z kolei tutaj jest coś swojskiego, własnego, niepowtarzalnego, intymnego i ciepłego”

Dlatego po ponad pięciu latach pragnę Zaprosić Was ponownie w miejsce, do którego lubię powracać. Takie niedalekie, prawie swoje. Miejsce, które właśnie wakacyjną, letnią porą prezentuje się najefektowniej. I podobnie jak poprzednim razem gdzieś pomiędzy zamieszczanymi obrazami pragnę ukazać dzieło myśli, emocji i rąk człowieka. Bo to właśnie człowiek stojący za wszystkimi tymi cudami, które cieszą oczy, jest najważniejszy. Wśród tych opisów dostrzeżecie może też portret kogoś, kogo nie ma już pośród nas, a którego myśli są dla nas jak drogowskazy. Nawet jeśli są to zwyczajne, kolorowe kwiaty malowane na ścianach drewnianych domów, na cembrowinach studni, budynkach gospodarczych, ulach, korze drzew, czy innych drobiazgach.

Komuś, kto pierwszy raz zagląda na tę stronę, komu nieznane stare wpisy sprzed lat, ułatwię przypinając poniżej link do ,,malowanego świata” opublikowanego przed pięciu laty. Wówczas całość oparłem na postaci poetki rodem z Zalipia – Marii Kozaczkowej.

http://naskrajukraju.pl/?p=6829

Dziś słowem – opowieścią Pana Adama Bartosza (znakomitego etnografa, znawcy kultury cygańskiej i żydowskiej) pragnę przypomnieć inną postać, związaną z Zalipiem – nieżyjącą od blisko dwudziestu lat malarkę Stefanię Łączyńską. To wielokrotna zwyciężczyni tradycyjnego konkursu ,,Malowana chata” odbywającego się od dziesiątek lat w tej ukwieconej wiosce Powiśla Dąbrowskiego.

Dołączone obrazy, to moje niespieszne spacerowanie po uliczkach kolorowego Zalipia, wśród których i ta stara chatka wspomnianej malarki, dziś pięknie odświeżona, strojna delikatnym kwieciem zalipiańskich łąk 🙂

,,Do zagrody Stefanii Łączyńskiej skręcało się pod koniec dziurawej wiejskiej drogi, prowadzącej spod kościoła w Zalipiu ku sąsiedniej wiosce Kuzie. W orientacji pomagała malowana w barwne kwiaty kamienna figura z Ukrzyżowanym, stojąca w wysokiej trawie po prawej stronie, tuż za rowem, z odpowiednią inskrypcją i datą: 1961. Choć malowany dom Stefanii stał tylko kilkadziesiąt metrów od drogi, całkowicie skrywały go drzewa dziczejącego sadu. Dodatkowo nad ścieżką, zarastającą z roku na rok trawą, pochylały się coraz niżej rosnące po jej lewej stronie wierzby. Miały tu dogodne warunki do rozrastania się, porastały bowiem brzegi zmniejszającego się z latami stawu, gromadzącego w swym wnętrzu wszelkie niepotrzebne rzeczy sukcesywnie doń wrzucane – a to butelki, puszki, odpadki rozmaite, to śmieci, stare chodaki, cokolwiek w gospodarstwie przestawało być w jakimkolwiek najmniejszym stopniu użyteczne. Kiedyś jeszcze udawało się do bramki z furtką ze sztachet drewnianych dojechać samochodem. Z czasem jednak dotrzeć można było tylko pieszo, idąc zwężającym się zielonym tunelem, po prawej utworzonym przez zdziczałe śliwy i jabłonie, pośród rzadko koszonej trawy, a po lewej – przez owe wierzby i wciśnięte pomiędzy nie wyniosłe jesiony i rachityczne olchy. Za nimi zaś skrawek, pełniejszy wodą po wiosennych deszczach, bardziej cuchnący latem, kiedy odsłaniało się muliste dno naszpikowane tym, co w staw wpadło czy zostało wrzucone.

Do zagrody pani Stefanii dochodziło się niejako od tyłu. Dom bowiem, stawiany wedle zasady ,,na godzinę pierwszą” (aby słońce oświetlało w południe ścianę frontową, z wejściem), front miał od strony pól. Dochodzący od wiejskiej drogi, a więc ,,od ulicy”, trafiał więc na prawie ślepą zadnią ścianę domu, z jednym zaledwie okienkiem od izby, na sad wychodzącym. Od tej to strony w płocie znajdowała się brama z furteczką zamykaną na uwity z gałązki wierzbowej pierścień.

Zbliżający się od ogrodzenia przybysz widział po swej prawej właśnie tę ścianę z okienkiem, całkiem jednak niezwyczajną. Ponad oknem zwisały kwietne girlandy, jego boki flankowały kwiatowe szlaczki. A przez szybę dojrzeć się dało ząbkowane firanki z papieru misternie wycięte i postawione na parapecie bukieciki z takiegoż papieru i słomy. Na niebieskim od ultramaryny tle ściany rzucone były bukiety wielobarwnych kwiatów, których nazwy znała tylko sama artystka. Od furtki dojrzeć można było też węższą stronę drewnianej chaty, z okienkiem i trójkątnym szczytem szalowanym pionowymi deskami, we wzory ciesielskie wyrzynanym, szczelnie pokrytym kwiatowymi szlaczkami. A maleńkie okienko, w szczycie pod kalenicą, doświetlające strych, obsiadły symetrycznie dwa ptaszki, nad którymi wyżej jeszcze pysznił się barwny bukiet.

Wielka samotna brzoza rosnąca na środku podwórza osłaniała betonową cembrowinę studni, nad którą zwisało wiadro blaszane, zawieszone na pionowym drągu. Drąg ów, niedługi, przedłużony był u góry łańcuchem przerzuconym przez umocowaną pionowo obręcz od koła rowerowego. Zwisający po drugiej stronie kola łańcuch obciążony był sporym kamieniem. Woda w Zalipiu występuje bardzo płytko. Tak więc taka konstrukcja wystarczała, aby wygodnie wody można było zaczerpnąć. Stojące na cembrowinie wiadro opuszcza się do studni trzymając w ręku drąg i pokonując opór kamienia, usiłującego poderwać wiadro do góry. Po zaczerpnięciu wody wyciąga się ciężkie wiadro dość lekko, bo z kolei przeciwważący kamień tę czynność ułatwia.  

Oczywiście wiadro, a także sama cembrowina, takoż i drąg, na którym wiadro wisiało, również i kamień, na którym wiadro się obok cembrowiny kładło – wymalowane były starannie w kwiatki. By nie było dysonansu w tym krajobrazie, pień jabłoni porastał od podstawy aż po wysokość sięgnięcia pędzlem wijący się w górę kwiat, ni to słonecznika, ni powoju.

Bo w tej zagrodzie było POMALOWANE WSZYSTKO.

Bardziej od innych pewna wartości swego talentu, krygowała się zawsze skromnie: ,,jako to ze mnie malarka?! Jo prosto gospodyni. Ledwiem sie literek we skole naucyła. Ino ze mom talent, ale to przecie dar od Pana Boga. Nie mówcie, zem artystka, jo nieskolono, to przecie same rece robiom.”

Można się było zachwycić, będąc etnografem, czystości gwary, jaką usłyszeć można było już od niewielu starszych osób w tym regionie. A pani Stefania lubiła mówić! Po pierwszych kilku zdaniach podkreślających jej skromne umiejętności, wpadała wręcz w trans, komentując bieżące wydarzenia polityczne, zawsze zachwycona obecną rzeczywistością, zawsze wychwalająca rząd ludowy, wspominając ciężkie życie przedwojenne, nędzę wsi, pracę ponad siły, brak chleba i upokorzenie człowieka wiejskiego. Kiedyś zrezygnowała z płacenia za prąd, a raczej z jego użytkowania (jak idzie wiecór, to trza iść spać, a i przy swiecce tyz się da robić) wtedy sprawiła sobie maleńkie radyjko na baterie i dalej słuchała, co się w świecie dzieje.

Jej gadatliwości nie przeszkadzało nawet to, że jej rozmówca nic z tej mowy nie rozumiał. Opowiadała kiedyś rozbawiona: przysed jeden taki malućki, taki wstydliwy, uśmiechniety, pokazuje, coby mi zdjęcie zrobić. Tom go posadziła na ławce i godom. Godom mu, co w radyju słysała, a on słuchoł. On zaś się brał wstać, tom go usadziła. To mówie wom, ze dwie godziny sluchoł, a boł się wstać, i nic nie rozumioł, bo to był pewnie Japońcyk!. Nareście przyśli turyści, tom go puściła.

To jedynie kilka krótkich fragmentów z urokliwej książki Pana Adama Bartosza zatytułowanej po prostu: ,,Stefania Łączyńska”. Mocno polecam literaturę Pana Adama, to wspaniały gawędziarz. Mam to szczęście, że co jakiś czas nadarza się okazja, by zamienić z Nim kilka słów, zaczerpnąć jak z głębokiej studni takich czy innych opowieści.

Później łatwiej wybrać się do takich miejsc jak Zalipie, szybciej można dostrzec to co nierzadko ukryte gdzieś w gąszczu zieleni. Sprawniej poruszać się, nawiązywać kontakty, odkrywać to co obce, mało znane. Po prostu rozumieć. Wówczas i rozczarowania mniejsze lub ich wcale. Często bowiem czytam czy słyszę różne głosy, wiele z nich mało pochlebnych, przyjaznych, czasem wrogich. A przecież to żywa wioska jak tysiące innych, nie jest to skansen czy muzeum, w których każda kolejna ekspozycja to pewna atrakcja. Tu trzeba poszukać, przystanąć, porozmawiać, czasem zawrócić, gdzieś skręcić, może nadłożyć odległości, poukładać całość w sobie w odpowiednich proporcjach, rytmie i rymie. Zalipie to fenomen, warto obrać ten kierunek, szczególnie latem, kiedy wszystko kwitnie dokoła, dojrzewa, kiedy ciepło. Warto i dlatego, że wszystko w życiu przemija i odchodzi.

W związku z tym może jeszcze mała garść opowieści Pana Adama Bartosza: ,,Chata Łączyńskiej stoi nadal. Oko przywykłe przez lata do oglądania jej z bliska, schowanej pośród drzew, dziś nie może pogodzić się z wyeksponowaniem osamotnionego domu na pustej, bezdrzewnej przestrzeni. Bowiem wszystko co dom otaczało, zostało usunięte. Stodoła, a raczej jej strzępy, w pierwszej kolejności poszły na opał; jakby dla żartu pozostawiono na czas jakiś tylko drewniany wychodek. I kiedy zostały wycięte wszystkie otaczające zagrodę drzewa, stal on tak na pustkowiu, pośród hałd kloców i konarów pociętych na opał. Aż wreszcie i tego zabawnego elementu wyposażenia domostwa brakło w krajobrazie otaczającym dom po Stefanii. Została sama chata, nad którą pochylają się, pozostawione jakoby dla jej ochrony, trzy wysmukłe świerki, zapadająca się w ziemię piwnica z koślawymi drzwiami, za którymi zionie wilgotna jama, i równie w ziemię zapadła się cembrowina studni. A na niej nieźle jeszcze widoczne ślady malunków.

Z ta studnią związana jest jedna z anegdot, jakie o Stefanii Łączyńskiej opowiadają ci, którzy ją mieli okazję bliżej znać. Otóż w szale malowania wszystkiego, dokąd jej ręka sięgnąć mogła, kiedyś zabrała się do malowania cembrowiny od wewnątrz. Malowała nachylona przez krawędź betonowego kręgu, sięgając głębiej i głębiej, aż straciła równowagę, i osunęła się w głąb studni, głową w dół. Na szczęście zdołała uchwycić się wiadra wiszącego na drągu nad studnią, i jakoś przekręciwszy się, wspięła się po nim, nie mogąc jednak sięgnąć krawędzi cembrowiny. I tak wisząc ponad powierzchnią wody wołała z głębi ratunku. I dowołała się – szczęśliwym trafem sąsiad zajrzał na podwórze, usłyszał wołanie i wyciągnął staruszkę z otchłani. Opowiadając to potem z humorem, dodawała na końcu: ,,cóz mi to do głowy przysło, zeby we środku studnie malować?!”

Chata pani Stefani czeka na odmianę jej losu. Ostatnio odwiedziłem ją we wrześniu 2015. Nadal rosną na jej froncie kwiaty, dziczejące bez corocznej pielęgnacji. Choć coraz bardziej ginące w coraz większych chwastach. Najlepiej się mają wysokie bukszpany, nie przycinane, wyrastają na wysokość okien. Choć właścicielka na wyjdzie na próg powitać gości, będąc w Zalipiu w czasie, kiedy odbywa się coroczny konkurs Malowana Chata, zaglądam do pustego wnętrza. I nadziwić się nie mogę, jak pięknie zachowane są jej malowidła. I nie mogę opanować żalu, patrząc na ślady wyrwanych przed laty przeze mnie samego drzwiczek od pieca, widząc ciemniejsze prostokąty na ścianach w miejscach, gdzie wisiały obrazy, makatki, wycinanki, przeze mnie ze ścian zdjęte i zabrane do muzeum. Jak długo jeszcze trwać będzie ta drewniana skorupa bez duszy, którą dozoruje Anioł, ręką Stefanii Łączyńskiej namalowany nad piecem?”

Dom pani Stefanii Łączyńskiej (fotografie z roku 2020)

Po latach można ten dom podziwiać na nowo, z odnowionymi pięknie malowidłami, przeniesiony do innej przestrzeni. W oknach ponownie firanki z papieru. Można do niego wejść, można i Anioła próbować odszukać 🙂

Warto przyjechać choćby po to, by odwiedzić niezwykłych mieszkańców Zalipia w ich domach – Zapraszają Serdecznie 🙂

A można też w Domu Malarek samemu sięgnąć po pędzel, by przekonać się jak to łatwo ?!? wyczarować podobne motywy 😉

Nawet ptaki są jakby bardziej wybarwione, ale czy to dziwić może, skoro w takich domkach mieszkają 🙂

I ja tam z Gośćmi swoimi byłem, miód i wino piłem… 🙂

komentarze 2

  • M.

    Odpowiedz 23 sierpnia 2024 16:43

    Hej,
    Błażej, raz byłem w tym miejscu i się zauroczyłem tymi malunkami na domkach, budach, studniach i ulach. Jak to kolorowe obrazy sprawiają, że szara rzeczywistość nabiera barw, a człowiek przez to staje się szczęśliwszy chociaż przez chwilę. Jak dobrze, że takie miejsca są pielęgnowane dla przyszłych pokoleń.
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz