Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

NIEBIAŃSKA SŁODKOŚĆ

,,W lasach dawnej Puszczy Mielnickiej, zwanych także Lasami Nurzeckimi lub Radziwiłłowskimi jest wiele ,,świętych miejsc”, o których miejscowa ludność snuje barwne opowieści, przywodzące na myśl rosyjskie bajki: o zapadłych w ziemię cerkwiach, podziemnych korytarzach z ukrytymi skarbami, świętych pustelnikach i uzdrawiającej wodzie. Bajeczna jest architektura tutejszych świątyń prawosławnych, zwłaszcza kolorowej cerkiewki w Koterce, która zresztą stanęła przy źródełku ze ,,świętą wodą”, w miejscu legendarnego cudownego objawienia. Nad innym cudownym źródełkiem wznosi się sławna Święta Góra Grabarka, z niezwykłym lasem krzyży i żeńskim klasztorem prawosławnym. Jest to najważniejsze miejsce kultowe polskiego prawosławia, często zwane prawosławną Częstochową.”

Przytoczyłem powyżej słowa Pana Grzegorza Rąkowskiego z niezwykłych przewodników zatytułowanych: ,,Polska egzotyczna”. Czynię to z wielkim sentymentem, wspominając sprzed wielu już lat rowerową wyprawę po ścianie wschodniej naszej Ojczyzny, wielokrotnie wspomagając się właśnie podobnymi opisami miejsc zawartymi w tych bogatych opracowaniach. Każdy późniejszy dzień staraliśmy się wiernie odtwarzać z kolejnych rozdziałów, precyzyjnych opisów, barwnego i naprawdę nieco egzotycznego świata pogranicza. Kilkaset kilometrów wędrówki, nierzadko wzdłuż słupków granicznych, od Wiżajn przy granicy rosyjskiej po Przemyśl, skąd tylko parę kroków w Ukrainę. Po drodze odwiedzonych wiele wiosek, miasteczek, a najczęściej mijanych nieprzeciętnych pod względem walorów krajobrazów, z nastrojem i nieodłączną kresową specyfiką. Zdobione chaty, spichlerze, młyny wodne, kościółki, cerkiewki, przydrożne krzyże. Serdeczna gościnność miejscowych ludzi. Polne drogi, falujące łany zbóż, złociste pola gryki w promieniach zachodzącego słońca. Po drodze wykonanych setki zdjęć, które przepadły później bezpowrotnie w wyniku awarii komputera.

Powracam myślą do dnia, kiedy zmierzaliśmy z Kleszczeli do Niemirowa, by promem przedostać się na drugą stronę Bugu. W planach wówczas była wizyta w Koterce, z zagubioną w lesie błękitną drewnianą świątynią, śliczną jak z rosyjskich bajek, z trzema kopułkami, gdzie niczym nie zmącona cisza. Jak często nasze dni pokazują, plany sobie a życie sobie. Choć odwiedziłem po drodze około 40 drewnianych cerkiewek, pomalowanych w niezwykłe barwy, żółte, brązowe, zielone, niebieskie, to do tej, która przed wyprawą wydawała mi się najpiękniejsza nie dotarłem. Meandrowaliśmy wstążką dróg, zawitaliśmy tego dnia do wspomnianej powyżej Grabarki, ale później odmierzając kolejne kilometry z rowerowego siodełka zagubiliśmy kierunek.

Musiało upłynąć od tego dnia blisko 15 lat, bym dotarł do niej wreszcie. Był piękny, pogodny sierpniowy dzień ubiegłego roku. Zmierzając z Podlasia do Przemyśla wstąpiliśmy do ukrytej wśród lasów, przycupniętej przy samiutkiej granicy z Białorusią, niebieskiej cerkiewki. A skoro według teologów kolor niebieski symbolizuje niebo, to tak jakby poprzez uroczą cerkiew w Koterce niebo zostało sprowadzone na ziemię. Kolor niebieski to nadzieja i tajemnica bytu. Niebieskie świątynie symbolizują matkę Boską. Trudno mi nawet słowem wyrazić co poczułem, kiedy po tylu latach zobaczyłem ten znajomy z wielu fotografii kadr. Z pewnością nieukrywaną radość, niezwykłe ciepło w sercu.

Niemal w identycznym czasie, kiedy odbyłem wspomnianą rowerową wyprawę, poznałem ciekawą osobowość. Tak się składa, że mieszkańca Podlasia, osobę ciekawą, która intryguje, z ogromnym doświadczeniem podróżniczym. Lubił powtarzać, że warto wędrować, szwendać się po najdalszych zakątkach (skutecznie to czynił) ponieważ nawet nie przypuszczamy jak nagle pewne kierunki mogą zostać zamknięte na wiele lat, nie wspominając o rzeczach, które bezpowrotnie znikają z powierzchni ziemi. Wypowiadając te słowa, miał na uwadze głównie odległe miejsca, choć dziś w podróżowaniu  nierzadko doświadczamy przeszkód i trudności czasem na wyciągnięcie dłoni, gdzieś w bliskości nawet miejsca zamieszkania.

Nie bez powodu przytaczam tę postać oraz cichą polankę z uroczą niebieską cerkwią.

Od kilku miesięcy bowiem, w związku z sytuacją przygraniczną, miejsce takie jak właśnie przedstawiam stało się niedostępne, pogmatwane, zawiłe w dwuznaczności… Tym mocniej jestem wdzięczny, że raptem tak niedawno, mogłem oddychać tamtym powietrzem. Miejsce to, ma w sobie przedziwny, nieodparty urok, któremu nie sposób się nie poddać. Niepowtarzalny nastrój owej chwili oczarował mnie. Cieniście, zacisznie, spokojnie. Cały teren niezwykle malowniczy. Gęsty las, lesista polana, a wokół wilgotne łąki i bagniska. Osobliwe, zdumiewające uroczysko i Ona, jak z bajki, choć mam świadomość, że powtarzam się.

Zbudowana w roku 1912, w miejscu gdzie w roku 1852, w dniu Św. Trójcy Matka Boska objawiła się Eufrozynie Iwaszczuk z pobliskich Tokar. Patronką tej pięknej cerkwi jest Matka Boża Wszystkich Strapionych Radość. Jak podaje Pan Grzegorz Rąkowski w swoim przewodniku: ,,w zwykłych nabożeństwach bierze udział niewielu wiernych, polana wokół cerkwi zapełnia się natomiast licznymi pielgrzymami podczas odpustu, który na pamiątkę cudownego objawienia odbywa się w dniu Św. Trójcy. Od kilku lat w tym dniu otwierana jest granica, aby umożliwić udział w uroczystościach mieszkańcom pobliskich wsi po stronie białoruskiej. Wierni biorą udział w uroczystej mszy, piją cudowną wodę i przemywają nią chore i obolałe miejsca. Na co dzień jednak w jednym z licznych świętych miejsc polskiego prawosławia panuje spokój i cisza.”

Mam nieodparte przypuszczenia, (bardzo chcę się mylić), że powyższy opis może być już tylko historią, wspomnieniem czegoś co odeszło bezpowrotnie.

Pragnę dołączyć pewien inny opis, nieodległego miejsca, raptem niecałych dwudziestu kilometrów od uroczyska Koterka, które było mi dane odwiedzić podczas wspomnianej rowerowej wyprawy. Autorem tych słów jest Pan Edward Redliński, który niepowtarzalny nastrój oddał w reportażu Ostatki w tomiku zatytułowanym: ,,Ja w nerwowej sprawie”. A skoro książka ta została napisana w latach 60-tych ubiegłego wieku, to i opis lata sześćdziesiąte ukazuje. Wystarczy przeczytać, a później przymknąć oczy i wyobrazić sobie niebieską cerkiew w Koterce. Czyż nie mogło wokół niej być identycznie?

,,Krzyże i sosny. Sosny jak olbrzymie staruchy stoją rzadko na zboczu, pod nimi tysiące krzyży i ludzi zmieszały się w jeden tłum otaczający cerkiew. Śpiew i rozgardiasz pochodzą od ludzi, milczenie i powaga od krzyży. Po obu stronach strumienia pobłyskują ogniska. Nastrój ni to nocy świętojańskiej, ni pasterki.

Wokół cerkwi porozsiadały się na ziemi kobiety, kobiet najwięcej. Staruszeczkowie trzymają w rękach modlitewniki, drewnianymi głosami wtórują pieniom. Przy wejściu scena banalna i piękna: w kręgu dziewcząt siedzi batiuszka – wielki chłop z białą brodą na piersi – śpiewają niekończącą się balladę o Ioanie Predtieczi, altowe głosy dziewcząt wzbijają się ponad gwar modlitw. Kolanami po żwirze suną wokół cerkwi kobiety, dzieci też, nie wiem kiedy zgrzeszyły…

W cerkwi duszno i kolorowo, niebiesko – złoto – zielono, gorąco i ciasno, spoza proporców, chorągwi, szarf i wisiorków spogląda  ze ścian i z sufitu stu świętych z czarnymi brodami i zrośniętymi brwiami – bizantyjsko tu, egzotycznie. Sufit jak dywan, utkany w arabeskowe ornamenty z kolorów maja i zachodzącego słońca: jak łąka dla spacerujących nad pułapem bosych aniołów.

Mężczyzn niewiele, same kobiety, ręce podają rękom kartki z intencją i banknoty. Batiuszka rozwija kartki, śpiewa litanię, baby odpowiadają jękliwie: – Hospodi pomiłuj. Kobiety – wysokie i chude, grube, stare, w białoruskich kaftanach z ogromnymi chustami pod pachą służącymi do okrycia i siedzenia, zmęczone, spracowane. Takich najwięcej w białostockich wsiach: rodzą po ośmioro dzieci, umieją orać, młócić cepem, wysyłają synom w warszawskich akademikach paczki ze słoniną i nie bardzo rozumieją, co się dzieje na świecie.

Na dworze coraz chłodniej i senniej, całe rodziny śpią wśród krzyży – dzieci na chustach i kocach, matki na ziemi. Przez wiechcie sosnowych gałęzi pobłyskują gwiazdy.

Nazajutrz żar jeszcze większy. Na odpuście wybucha tumult przy GS-owskich samochodach z piwem. Duszno. Kobiety wchodzą do strumyka, myją obolałe nogi. Ta rzeka leczyła kiedyś rany, kąpano w niej jak w Gangesie chore niemowlęta. Dziś tłoczno przy cembrowinie studni, migają butelki po wódce, kobiety nabierają wody, która ponoć pomaga dzieciom na strupy i liszaje. Wyrostki strzelają z korkowców, gwizdki i klaksony rozcinają powietrze, rżą konie, od cerkwi niosą się pieśni, huk, szum, zgiełk, jednym słowem odpust. Idziemy obejrzeć krzyże.

Krzyże wykonuje się w domu i niesie na plecach lub wiezie na furze – wysiłek zależy od pobożności i intencji. Przed trzema laty para kobiet przez trzy dni turlała wielopudowy ciężar aż zza Białowieży. Intencje przeważnie rzezane scyzorykiem – Hospodi pomiłuj. Kobieta w samodziałowej spódnicy wsparła się plecami o drewno, spod chustki dobiega szlochanie: ledwie odczytuję z rozgniłych rowków litery – Sztob Michał z wojny wiernułsia.

O północną ścianę świątyni wspiera się prowizoryczny ołtarz. Obok popi spowiadają, w kolejkach nie widać mężczyzn. Pod obrazem Matki Boskiej dary: jabłka, cebula, garść pęczaku, kawałek pieroga. Na ścieżce, na samym jej środku, rozsiadł się dziad, obnażył do pachy uschłą rękę, drze się w niebogłosy, improwizuje, nie ma co – pierwszorzędnie, z kamienia by wycisnął dwuzłotówkę. Całe hektary zajmuje obozowisko fur, wyprzężone konie żują siano, w półkoszach śpią dzieci.

Kiwa do mnie inżynier K-ak. Siedzi na furze. Jest z żoną. Oboje pochodzą z tych stron. Znam ich z warszawskiej polibudy. Przyjechali wczoraj pociągiem, zwolnili się z pracy na ,,Spasa”. Smętni jacyś.

– To już nie odpust – kiwa głową inżynier. To festyn.

Wiem, co ich przygnało. Przecież nie wiara – do kościoła przestali chodzić na drugim roku. To nostalgia za tym, co było. Błąkające się echa z czasów, kiedy jeszcze na odpustach było odpustowo, w niedziele niedzielnie, i w ogóle było radośnie i jasno.

– Panie kolego – pouczał mnie wczoraj woźnica – człowiek, to jak butelka wódki: nalepki się zmieniają, a w środku zawsze to samo…”

Lubię literaturę Pana Edwarda Redlińskiego, taka ona ,,konopielkowa”. Kiedy czytam teraz ten opis z lat sześćdziesiątych, wspominam swoje podróże po kraju, te starsze ale też ostatnie, mam wrażenie, że są rejony, w których nadal obraz ten sam. Ciągle aktualny, o identycznym zabarwieniu, czerstwy czasem bardzo, ale permanentnie smaczny, a dla oka zachwycający. W takich miejscach najwięcej autentyzmu, realizmu, wierności, prawdomówności.

komentarze 4

  • M.

    Odpowiedz 8 lutego 2022 20:49

    Dobry wieczór, Błażej coś czułem, że będziesz wspominał podlaskie ziemie. Jak czytałem Twoją wspaniałą opowieść pełną wiedzy i inspiracji to w między czasie przewinęły mi się zdjęcia tych miejsc, w których ja miałem okazję zwiedzić i mamy bardzo podobne kadry. Dla mnie to był wyjątkowy czas, gdyż miałem okazję uczestniczyć duchowo na Górze Grabarce 19 sierpnia jedno z najważniejszych wydarzeń Przemienienia Pańskiego. Nigdy nie zapomnę tej chwili i czasu spędzonego w tym pięknym krajobrazie .
    Miłego wieczoru.

  • Beata

    Odpowiedz 9 lutego 2022 10:31

    No widzisz, kto by pomyślał, że ja w tym pięknym miejscu znajdę inną perełkę – żaby 😄
    A tak poważnie, to piękne miejsce i jak zwykle barwnie opisane przez Ciebie i Pana Redlińskiego.

Dodaj komentarz