Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

KRAJOBRAZY WZRUSZEŃ

Są cztery. Format ich niewielki. W zasadzie poszczególne tomiki mieszczą się w męskiej dłoni. Oprawne w płótno, z wytłoczonymi na okładce snycerskimi motywami zdobniczymi rodem z Tatr, stąd seria zapewne ,,tatrzańską” zwana. Na mojej bibliotecznej półce od lat niepozorne, choć często do nich zaglądam, karmiąc się niezwykłym słowem. Autor ich może zapomniany, a może nigdy nie poznany, chociaż ludziom gór z całą pewnością bliski. Władysław Krygowski i jego cztery ponadprzeciętne, osobliwe książeczki: ,,Góry i doliny po mojemu”, ,,W litworowych i piarżystych kolebach”, ,,Wspinaczka po tęczy”, ,,Góry mojego życia”. Uznawany jako wybitny, największy znawca Bieszczad, Beskidu Niskiego, ale też innych pasm polskiej części Karpat. Pierwsze przewodniki turystyczne poświęcone Bieszczadom i Beskidowi Niskiemu były właśnie autorstwa Władysława Krygowskiego. Lata 50-te ubiegłego wieku to jeszcze cisza, dziewicza przyroda, pierwsze wytyczane szlaki, nierzadko za pomocą siekiery i ludzkich rąk. Między innymi w roku 1953 Władysław Krygowski wraz z Edwardem Moskałą przeszedł i wytyczył bieszczadzki odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego: Komańcza – Halicz.

Dziś pragnę Was zaprosić na jesienne bieszczadzkie wspominki, malowane kolorem naszych obrazów oraz okraszone staranną, piękną polszczyzną Władysława Krygowskiego, cytatami pochodzącymi z wymienionych powyżej tomików. Władysław Krygowski ukazał w nich swój osobisty, często liryczny stosunek do gór, ale też humanistyczne podejście do życia. Niezaprzeczalne piękno gór przedstawiał zawsze w odniesieniu do losów człowieka. To pełna sentymentu opowieść o górach, z nostalgicznymi opisami klimatów, które już nie istnieją. A wszystko to, przepojone pełną zadumy refleksją o przemijaniu. Większość zdjęć pochodzi z blisko 20-to kilometrowej pętli z Wołosatego, przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec, Halicz, Kopę Bukowską, Krzemień, Przełęcz Goprowską, siodło pod Tarnicą, do Wołosatego. Mnóstwo wciąż żywych wspomnień, jak choćby powolna droga na odcinku pomiędzy Rozsypańcem i Haliczem w towarzystwie spotkanego pewnego sędziwego piechura. To bez wątpienia najbardziej malowniczy szlak Bieszczad. Nie tylko jesienią, choć wówczas barwy wokół wyjątkowe.

Polecam słowo i obraz uatrakcyjnić tym razem naszymi ulubionymi nutkami. Wszak to ,,jesienna podróż” 🙂 Kto wie, może bieszczadzki wiatr przywoła również w kimś z Was coś szczególnie bliskiego.

,,Jeszcze raz uległem górom. Może zadecydowało olśnienie, że pisząc o górach, piszę o niezaspokojonych tęsknotach człowieka poszukującego czegoś stałego w zmiennościach i trwałego w przemijaniu. Jak psalmista szukałem w górach pomocy w wysłowieniu niewysłowionego, w ujrzeniu niewidzialnego, rozplątaniu nierozwikłanego. O cóż mogło tu chodzić, jeśli nie o piękno, prawdę, o sens życia, miłości i umierania. Na połoninach zachwytu nad zagadką życia i śmierci rodziło się wielkie łaknienie miłości tak naturalnie prostej i niepojętej, jak zapylanie kwiatów, zapładnianie zwierząt, magia miłości, alchemia poczęcia, i cud narodzin człowieka. Kiedy już to pojąłem, zrozumiałem też, dlaczego trzeba kochać i umierać, rozsypywać się w proch i próchno, rozsiewać się na nowo nasionami, by dalej trwało istnienie, skazane na ten sam los aż po krańce czasu.

,,Postanowił, że dotrze tu piechotą, nie z walizką lecz z plecakiem. Byłoby doprawdy śmieszne przyjeżdżać z walizką, gdy niedawno chodził tu z plecakiem z całym swym dobytkiem. I teraz niósł w nim sporo, ale dopiero w głębi gór stwierdził, że ciążyły mu najbardziej dziesiątki wspomnień. Niósł w plecaku brzemię wspomnień złych i dobrych, okrutnych i szczęśliwych. Tyle nachodził się z nim tutaj od lat, w czasie wojny i po niej, że to już nie plecak, ale część człowieka, chociaż to nie ów stary, poczciwy plecak.

,,Chodził po wojnie po Bieszczadach z bliską mu kobietą. Już nie był żołnierzem, wędrował bez potrzeby i przymusu, ocalony od śmierci, upojony wzruszeniem, znowu wierzący w człowieka. Teraz, po trzech latach od tych wędrówek, powracał znów na tę ziemię sam, ale na samotnej drodze osaczały go zewsząd wspomnienia, a więc nie odczuwał samotności. Zdawało mu się, że idąc tą sama drogą, co wtedy, z bliską mu kobietą, rozmawia z nią poprzez delikatną tkaninę czasu, choć była to właściwie rozmowa z samym sobą, z wątkami zapamiętanych zdań. Mieszały się w niej różne warstwy czasu pochodzące z dzisiaj, wczoraj i przedwczoraj, przenikały się wzajemnie, tworząc chaotyczne krajobrazy wzruszeń. Bronił się przed wspomnieniami i równocześnie tęsknił za nimi. Dziwne jest tworzywo, z którego ulepiono człowieka. Czasem rozkleja się ono, czasem kamienieje.

,,Cóż może być bardziej prozaicznego, jak zwyczajny plecak, który noszą wszyscy, starzy i młodzi, poplamiony i zmięty, wyszarzały i wytarty. Nosi się w nim… mniejsza z tym, co. Łatwo przekonać się, jak ważne to są drobiazgi, gdy się zapomni wziąć je ze sobą. Każde miejsce w jego wnętrzu ma swoje przeznaczenie i każdy właściciel plecaka ma pod tym względem i własne niewzruszalne zasady, których uparcie przestrzega. Jest w nim miejsce na to i owo, i z zamkniętymi oczami, obudzony w głębi nocy, znajduje to, czego szuka. Plecaki są różne – jak ludzie. Zwracające uwagę kształtem, kolorem, materiałem, stare i staroświeckie, nowe i nowoczesne, źle i dobrze spakowane, używane na co dzień i jakby od święta, wymuskane, co dopiero kupione i szanowane do pierwszej plamy i nieuchronnego uszkodzenia. Są plecaki z natury swej tak nie dopasowane do pleców, że ugniatają nawet wtedy, gdy ich zawartość nie jest ciężka. Są wreszcie takie, których pasy, za cienkie, torturują umiejętnie przez całą wycieczkę. Są na koniec plecaki, do których jest się po prostu przywiązanym, mimo ich wad i niedomagań.

Plecaki przypominają ludzi. Więcej, stają się odbiciem ludzi, ich przyzwyczajeń, upodobań, a nawet charakterów. Są więc plecaki przeciętne i banalne, są również efektowne i na pokaz, które chcą, aby je podziwiano, są też plecaki odęte i wyglądające ciężko, a jednak lekkie, są romantyczne, umyślnie obszarpane i niedbale noszone na plecach, czasem na jednym ramieniu, są plecaki, chciałoby się powiedzieć plecaczki niedzielne, filisterskie i na koniec, lecz można by jeszcze mnożyć ich charakterystykę, plecaki kochane – towarzysze człowieka, współtwórcy jego losu wędrownego. Nie wiem, po czym się je poznaje, należą jak gdyby do sylwetki tych, co je noszą zgodnie z zasadą, że wyrażają ich charaktery.

Spróbuję powiedzieć o tych plecakach więcej. A więc pachną dymem różnych ognisk z różnych gór, różnego drewna i z różnych czasów. Pachną równocześnie sianem – a wiadomo, że różne są łąki, i pachną rozmaicie, pachną trawami, które wygrzało słońce drażniącymi pocałunkami. Pachną płótnem spranym deszczem i wiatrem, który je osuszył, ale pachną tylko dla tych, co zapach ten czują.

To są te plecaki, które służą za oparcie, gdy się odpoczywa na zboczu, nie zdjąwszy ich z pleców, to te, w których na dnie kieszeni zawsze znajdziesz okruszynę starego chleba, strzępek kosówki z jakiegoś noclegu…

Źle mówię – plecaki, gdyż zawsze jest tylko jeden, ten jedyny, twój najwierniejszy w beznadziejnym przywiązaniu. Jeśli zaś mówię w liczbie mnogiej, to dlatego, że myślę o twoim plecaku, o moim, o plecaku tamtego i jeszcze innego, bo jest ich wiele i jest wielu, którzy czują tak samo.

To są te, z którymi rozstawaliśmy się tylko przy wejściu w skałę, gdy czekała nas trudna wspinaczka, a wracało się w to samo miejsce. To są te, z którymi rozstajemy się, gdy rozstać musimy, z plecakami, które skończyły swoje życie. Bo jednak człowiek jest trwalszy niż ten worek ciężaru, który nosi na plecach i dosłownie, i w przenośni. Brzmi to optymistycznie i prawie dumnie, ale bywa i odwrotnie, i wówczas brzmi melancholijnie. Zawsze albo on się z nami rozstaje lub my z nim i jest to prawidłowe, kiedyś przez los wylosowane.

Jeżeli ty się z nim rozstajesz, wówczas zniszczony i już nieprzydatny do wycieczek plecak, mimo, że kupujesz nowy, już nie jest zwyczajnym prozaicznym sprzętem, staje się bajkowym workiem obfitości, pełnym doświadczeń i przeżyć. Leży gdzieś w kącie szafy – bo szkoda przecie wyrzucić – w piwnicy lub na strychu. Szukasz czegoś innego i znajdujesz go przypadkiem. Ta plama z prawej strony – mój Boże – to zaciek z nie dokręconego turystycznego prymusa. Gdzie to było? Pod Papirusowymi Turniami. Spieszyliście się – groziła burza. A ta łata nieco wyżej, to blizna po ranie, którą zadały góry. Ciężki plecak przechylił się na skalnej półeczce Lodowego i runął w przepaść, lecz zaklinował się przypadkiem po kilkudziesięciu metrach w szczelinie. Ostry kant granitu wydarł mu jednak sporą dziurę. Niełatwe było dojście do niego i jeszcze trudniejszy powrót. Łatałaś go później wieczorem na schodkach gajówki w Gałajdówce i śpiewałaś sobie przy tym. A tam wysoko powiedziałaś: dobrze, że to nie my polecieliśmy. Odpowiedziałeś filozoficznie, czemu to się mówi: polecieliśmy! Polecieć, to przecie wzlot do góry, a tu chodzi o spadanie w przepaść, i to bez skrzydeł.

Takie więc są te kochane plecaki. Każdy z nich to dla każdego z was worek, w którym zawiązany mocno węzeł nie pozwala wymknąć się dziwnej jego zawartości, nie tej materialnej, uchwytnej, użytkowej, lecz wiotkiej jak pajęczyna marzenia, a trwałej jak długo trwa człowiek.

Jeżeliście słabi i ulegli, nie zaglądajcie do wnętrza swego starego plecaka. Jeżeli macie wiele siły i woli – zaglądnijcie. Bo słabego człowieka wspomnienia tylko cofną w przeszłość i myśl o nich będzie z wolna zabijać. Silnemu doda wiary w przyszłość i przy gwałtownych nawet wichrach, silny nabiera jeszcze więcej mocy. Ze złych chwil czerpie odpowiedzialność i doświadczenie, z dobrych – wiarę w ludzi i siebie.

Można to powiedzieć, można nawet napisać, ale jakże trudno rozstrzygnąć. A jednak rozplątuję węzeł mego starego plecaka, lecz czuję, że mi ręce drżą i coś chwyta za gardło.

,,Tutaj – pamiętasz – jak dawniej spod kamienia bije źródełko. I teraz przystanęliśmy przy wodzie. Źródło jak źródło, ciurczy cichutko wprost spod kamienia jak przed dziesiątkami lat. I w tym świecie, który ustawicznie zmienia się, ta bezustannie ciurkająca woda uświadomiła nam ludzką tęsknotę za czymś, co trwa, niezależnie od czasu i przestrzeni, od języka, koloru skóry i poziomu kulturalnego. Czy w przyrodzie naprawdę nic już nie ma prócz rodzenia się i umierania, czy rzeczywiście w życiu nie ma nic prócz życia, a w śmierci nic prócz śmierci?

Każdy z was ma gdzieś jakieś źródło w górach, swoje własne i najdroższe, źródło pamięci albo niepamięci. Płynie w nim najczystsza nadzieja, że wszystko się odmieni, i rzeczywiście odmienia się, gdy się w to wierzy. Każdy z was pochyla się nad nim, widzi swoją twarz, czasem dwie nachylone głowy. Nie trzeba wtedy nic mówić, każdy ruch mąci odbicie, płoszy wiarę w siebie – nadzieję w drugiego”.

,,Tak to maleńkie źródełko, które ciurczy dalej, kiedy to piszę, i będzie sączyć się, gdy to przeczytacie, jest protestem przeciwko ulotności wszystkiego. Uczy mnie wbrew swej zmienności – stałości przekonań, staje się moim czujnym sumieniem. Tyle jesteś wart, ile z ciebie pozostaje w drugich, tyle godne pamięci będzie, ile uczyniłeś dla drugich, choćby to, co dla nich świadczyłeś, rodziło się w samotności. Góry są tylko pretekstem, bo wcale o nie nie chodzi. Góry są tylko podtekstem, naszej właściwej treści.”

,,Czy jeśli coś znika z oczu, to znika z pamięci; czy jeśli coś znika z pamięci, oznacza, że nigdy nie istniało?”

,,Takie jest czarodziejstwo wyobraźni, że kpiąc z upływu czasu i dalekich odległości, przybliża i oddala, zmniejsza i wyolbrzymia, a zawsze przywołuje coraz to inne obrazy i wydarzenia.
We wspomnieniu pełno jest innych wspomnień, bo przecie powiew wiatru nie strąca z pełnej deszczu gałęzi tylko jednej kropelki, lecz dziesiątki.”

,,Słońce pięło się wyżej i zaczynało przygrzewać. Pachniała mocniej ziemia. Położyłem się w wysokiej trawie i leżałem naprawdę między niebem a ziemią. Piękna i niezawodna jest biblia przyrody, gdziekolwiek ją otworzysz. Pełno w niej gór i dolin, wiatrów i chmur, ludzi i zwierząt. Wszystko jest takie, jakie jest, ani dobre, ani złe. I nawet czas, okrutny towarzysz wszelkiego stworzenia, przystaje na chwilę, jakby zapomniał, że musi iść dalej, roztrącając góry i niebo.

,,Mam w górach w różnych miejscach swoje kamienie, pod którymi ukryłem dziesiątki, tysiące niezapomnień. Niektóre czasem odnajduję, innych – nawet gdy usilnie szukam – nie mogę odnaleźć, ale wszystkie pamiętam. I nie wiem, które są stracone, czy te odnalezione, czy tamte, nigdy nie odszukane.

,,Każdy z nas ma jakąś górę, którą zachowuje w pamięci nawet wtedy, gdy na jej szczyt już nie wychodzi, a nawet już jej zobaczyć nie może. Jest to góra, której widok wywołuje zamyślenie i wzruszenie u najtwardszego człowieka, jest to góra, z której widok na wszystko, czego się w życiu nie zrobiło. Najbardziej twardy człowiek mięknie jak jabłko, które spadło zdrowe i stało się ulęgałką, gdy go nikt nie podniósł. Widzi się z tej góry, że było się igraszką przypadków, kłębkiem złudzeń, zwitkiem nadziei, splotem niedorzecznych wysiłków. Tyleż widać stąd szczytów, ile dolin, a wszystko poplątane dziesiątkiem zakrętów, niespodziewanych wzniesień, przysłopów i przełęczy, które przeszło się lub nie przeszło, grap i magur pełnych obietnic, wertepów i wyrębów zawalonych rozczarowaniami.”

,,Cóż – pytam – pozostaje z gór, które się przemierzyło? Wzruszenia romantyczne, przeżycie najtkliwsze, obcowanie z przyrodą zmysłowe i namiętne jak z dojrzałą kobietą, życie inaczej niż na co dzień, metafizyczne tęsknoty? Ach, gdybyż to tylko było! A więc może współzawodnictwo z innymi i ze sobą, sport między niebem i ziemią, w skale, lodzie, w zadymce i burzy? Ach, gdybyż to tylko było, nie byłoby jeszcze tym, dla czego się wędrowało. Sztuką wędrowania przez czas, w przeszłość i przyszłość, przez cmentarzyska i przez bujne, wszystkimi zmysłami poznawane życie, własne i cudze? Gdybyż to tylko było sensem wędrowania, byłoby tylko wzruszeniem, wiecznym pokonywaniem swoich słabości, kształtowaniem własnego wnętrza, tylko piękną sztuką wędrowania na miarę własnej wyobraźni.
Czymże więc było, sam sobie odpowiedz. Wszystko bowiem, co bym próbował opowiedzieć, przypominałoby nic nie mówiący pył na palcach ze skrzydeł nie schwytanego motyla. A tak cudowny odfrunął motyl.

,,Gdy tak chodzimy górami, wododziałami, dolinami i wierzchowiną, nie spotkamy jednak żadnej prawdy, jeśli nie idziemy do człowieka. Nawet wówczas, gdy zmęczeni życiem uciekamy od ludzi w samotność. I to jest chyba najgłębszy sens naszego wędrowania.”

,,Nigdy w górach nie czułem się samotny, chociaż wiele razy chodziłem bez towarzysza. Była ze mną mapa i ona to uczyła mnie obcować stale z otoczeniem, z nazwami.”

,,Bywają takie chwile, gdy patrzenie jest więcej myśleniem niż widzeniem.”

,,Z otaczających książek, które żarliwie czytaliśmy, płynęła nienasycona ciekawość świata i życia w górach, które poznawaliśmy w niezliczonych wyprawach. Kształtowało się piękno, które na nowo podsycało głód poznania. Cudowne były wyprawy w góry i cudowne wycieczki w krainę książek w starych szafach starej biblioteki. Biegliśmy po wiedzę z myślą, aby wszystko, co o górach wiemy, przetwarzało się w coraz piękniejsze góry. W ten sposób chodziliśmy w coraz to inne góry, chodząc po tych samych wierchach i dolinach.”

,,Można by powiedzieć, że było to dawno, gdyby działo się na długo przed tym, co nazywamy dawno. Wczoraj to nie jest jeszcze dawno, ale chociaż nie należy do dzisiaj, jeszcze ma coś z teraźniejszości. Każde wczoraj ma swoje przedwczoraj, a za nim jeszcze coś się kryje i oddala jak obraz w odwróconej, pomniejszającej lornecie. Z czym to porównać? Z oddalającym się horyzontem, który gdzieś zostaje w tyle, a przecie stąpa stale za nami?”

,,Kraju nie poznaje się tylko zmysłami, ale przez refleksję, współżycie i wyobraźnię. Bo każda piędź ziemi ma swój los, dzieje i wymowę. Tak przynajmniej opowiadają ludzie. A mnie się zdaje, że to w samym człowieku, pod wpływem wszystkiego , czego się dowiaduje z książek, opowieści ludzkich, zwierzeń i przeróżnych wątków, odzywa się jakiś głos czułej wyobraźni, który snuje dzieje tego miejsca. Może ów głos, to właśnie duszek, genius loci, przedziwny strażnik i kronikarz, który zapisuje w pamięci historię zdarzeń tego miejsca. Nie wiadomo, dla kogo notuje, ale notuje. Może na przepowiedziane dni Apokalipsy, może na Sąd Ostateczny?”

,,Chowam dla siebie jak najgorszy skąpiec maleńki sekret – otóż choć przewędrowałem nasze góry dość dokładnie, zawsze się w nich czuję, jakbym był po raz pierwszy. Zawsze są inne, na wiosnę i jesienią, przed i po południu, w burzę i w kryształową pogodę, w słotę i w pochmurny dzień, gdy idę sam jak palec lub z kimś bardzo bliskim, szczęśliwy lub przygnębiony, nucąc sobie pod nosem lub milcząc w skupieniu. Jedno tylko jest im wspólne – zapach dosłowny i w przenośni. Woń wzruszeń i przeżyć, mgiełka delikatnych perfum, pozostawiona przez pamięć wspomnień. Jednak ów zapach, chociaż zawsze górski, ma dla mnie subtelne różnice i odmiany. Skałą i śniegiem pachną Tatry, lasem i łąką Karpaty. Inaczej Tatry Zachodnie, inaczej Wysokie, inaczej wreszcie Beskidy nad Bystrzycą, nad Sanem, nad Dunajcem czy Olzą.

Na ów zapach składa się przede wszystkim ostre powietrze wysoczyzny, kojący oddech lasów, aromat łąk i połonin, westchnienie tysiąca i jednego kwiatu, smuga powiewu przenoszącego dymy ognisk. A dymy te są rozmaite: inaczej zalatuje z ognia podsycanego drzewem jodeł i świerków, inaczej z przyduszonych wilgocią buczyn, olch i leszczyn. Inaczej pachnie dym z trzaskającego iskrą sucharza, a inaczej ciężki dym gałęzi liściastego drzewa lub kosówki. Gdzie jesteś w górach, powie ci woń złotogłowia i storczyka, macierzanki lub mięty, gorzkiej kosodrzewiny lub słodkiej buczyny. Nigdzie tak, jak na Pawłowej Polanie, nie wiąże się nasłoneczniona kosówka z ciepłym zaduchem wołów, i nigdzie tak nie pachnie powietrze zgrzaną skórą koni i zdeptanej ziemi, jak na Ruszczynie i Bratkowskiej.

To ów zapach dosłowny, niesiony powiewem i uchwytny dla zmysłu, ale jest jeszcze odmienny. Zapach, o którym myślę, to oddech wspomnień, aura otaczająca granitowe wspinaczki, jak fiołkami pachnący meszek na szorstkiej skale, zaczarowany wywar przeżyć w Małym i Wielkim, Szerokim i Niskim, Wschodnim i Zachodnim Beskidzie, w Karpatach uniesień, na przysłopiach młodości, w dolinach miłosnego zachwytu. To zapach zastrzeżony jedynie dla mnie, wykołysany w pościeli wrzosów na Babicy, na skraju żywicznych lasów nad Tarasówką, w szeleszczącym sianie na Kołysce, w Kiezmarskim szałasie, pełnym zaglądających przez szpary gwiazd zbójnickiego września. To woń, która mnie tylko i nikomu więcej przywodzi na pamięć zdarzenia, przeżycia, nadzieje i oczarowania. Wiele się nachodziłem od Płaczliwych skał po różne Osobite, od dalekich Komanowych po Stożki i Czantorie, nim trochę podpatrzyłem sekrety owej górskiej wonności, owej aury czarodziejskiej. Podsłuchiwałem noce tatrzańskie, wieczory wschodnio i zachodniobeskidzkie, świty na pogórzach z tej i tamtej strony grzbietów, południa gorące nad strugami potoków, gdy cicho w lesie zimą i gdy z wiosną gwar ptaków rozdziera atłas ciszy ciemnego boru. Musiałem łowić dźwięk grubych kropli rosy, strącanych przez wiewiórkę na starej jodle na Mosornem, stukanie zielonego dzięcioła pod Romanką i ostatni krzyk ściętych świerków, spuszczanych ryzą na Kaniusiaku . Przysłuchiwałem się, jak ciepłą nocą po lipcowym deszczu rosną grzyby na Hutach, i jak w mroźny styczeń pełnia księżyca wywołuje wilki z lasu.

Woń gór byłaby tylko wonią, gdyby nie sprzymierzały się z nią dźwięki. Cóż poradzę, lecz gdy wsłuchiwałem się w przeróżne wody, strumienie, potoki, rzeki i ulewy, powodzie i wodospady – były to dla mnie utwory na przeróżne instrumenty. Układała się z nich sama muzyka.

A ile dostrzegłem czułym zmysłem wzroku? Musiałem podpatrywać, jak na Gładkim żółte koszyczki jarzębin rumienią się ze wstydu, same nie wiedząc dlaczego. Wiele razy na miedzach podtatrzańskich strzelały kępy kosaćców, przytulone do malin, kwitły w pośpiechu, a potem ogołocone z ciemnoróżowych kwiatów przybliżały jesień bielą puchów i straszyły tym, co po kwiatach pozostało – do szkieletów ryb podobnymi resztkami. Musiałem to wszystko oglądać, wespół z przyrodą róść i umierać.

Wybuchały wiosny górskie na bachowskie Magnificat, nagle i cudownie, a potem jesień złota i czerwona strącała ostatnie liście jak łzy matka na ciało syna. Dzień za dniem, noc za nocą, księżyc za księżycem uczyłem się i uczyłem. Prześliczna nauka u prześlicznej nauczycielki; uczy, czego się nie spodziewasz, z namiętnością i bez pamięci.

Były to czasy, gdy pukając do cudzego domu, wchodziło się z Panem Bogiem na ustach, wiedząc, że ,,bez Boga z dala od proga”. Pozdrowieniem bożym wszystko się w górach rozpoczyna: narodziny i pochówek. Wśród skał i lasów cokolwiek się dzieje, ma powiew wieczności, a Pan to wieczność. Czas stąpa tu leniwie, lecz nieubłaganie. Zegary w góralskich izbach – a są to zegary z wyskakującym co godzina ptaszkiem – tykają wolno, szybciej na zachodzie, a coraz wolniej, im dalej ku wschodowi, ku rozległym pustkom karpackich wierchów. Niezawodnym zegarem dla nieba jest słońce, dla ziemi spokojny krok człowieka. Niziny rodzą pośpiech, góry – trwanie.

Kiedy więc pokpiwają ze mnie żartem przyjaciele: jak to z twoją znajomością gór, a ja w odpowiedzi dworuję sobie z nich, że wystarczy mi zapach, bym wiedział, gdzie się znajduję, przyznajemy się wszyscy, jak bardzo mało wiemy o świecie, i że tym głębiej poznajemy góry, im z większą pokorą przyznajemy się do naszej ignorancji. Tylko ludzie małego ducha pokrzykują, że je znają. Jak mogą je znać, gdy o samych sobie nie wiedzą wiele.

Dlatego wychodząc na wycieczkę, długą czy krótką, na przedeptany wielokrotnie szlak, nie obiecujący żadnej niespodzianki, wychodź przyjacielu, jakbyś go dopiero dzisiaj miał ostatecznie poznać. I właśnie wtedy czeka cię jeszcze jedno pełne zdumienia doświadczenie: ależ ja tu nigdy nie byłem! Jestem tu po raz pierwszy.” 

,,Jacy my właściwie jesteśmy naprawdę? Myśl ta rozwijała się dalej i pytała, jak wątła jest nasza znajomość samych siebie, choćby nie wiem jak wielka była nasza miłość, która zresztą nie ułatwia poznania, gdyż zaślepia. Jeżeli o znajomości naszych twarzy mówi tylko odbicie w lustrze, to jakaż pewność czy tacy właśnie jesteśmy, jak się widzimy. A to przecie tylko nasza zewnętrzność. Cóż z naszym wnętrzem, dla którego nigdzie nie ma żadnego odbicia. Cóż, że ci się zwierzę z tych myśli? Zawsze i wszędzie musimy żyć osobno i jeszcze bardziej osobno – umierać. Może miał rację ów sławny perski poeta, lekarz, matematyk i astronom przed ośmiu wiekami, który radził człowiekowi: ,,… pomyśl sobie, że jest w świecie wszystko, czego nie ma. Możesz uznać też, że nie ma niczego, co jest”

,,Może rzeczywiście ten strzępek czasu, który nazywa się życiem, jest tylko przyjściem z nicości i odejściem w nicość. Może miał rację ów mędrzec, że jesteśmy kukiełkami, a niebo kuglarzem.

,,Dmuchnęło coś po stawie i już nie było nawet śladu naszych twarzy. Obraz rozmazał się i pofałdował. Czy to znak, że czas wszystko zamazuje, tworzy zmarszczki na twarzy, wyciąga fałdy na skórze?

,,Dzień był mierzony przesuwaniem się słońca. Odsypialiśmy nie przespaną noc w szałasie, leżeliśmy na wpół w słońcu, na wpół w cieniu w trawie jak owady zagubione w zieloności. Dobrze nam tu było w lenistwie, ospałości, nieróbstwie trwania i nietrwania. Dobrze nam było, to znaczy każdemu z osobna, a równocześnie obojgu, w tej samotności szczególnej we dwoje, pełnej samolubnego zamknięcia się w sobie, wewnątrz siebie jak w łupinie otaczającego świata, z której nie chce się odejść. Taka jest właśnie samotność we dwoje, ale są jeszcze inne samotności.

,,Samotność ze samym sobą, czasem zgorzkniała, czasem tylko melancholijna, zawsze wyczuwająca obcość nie wyciągniętej przez kogoś ręki. Próbujemy ją zaludnić postaciami wszystkich napisanych kiedykolwiek dramatów i komedii, wszystkich przeczytanych książek, obrazami i rzeźbami, poezją i muzyką, próbujemy znaleźć pokrewieństwo z twarzami twórców, którzy chcą nam bezinteresownie pomóc. Przywołujemy tych, którzy je stworzyli w ciągu kilkudziesięciu wieków od Biblii, a może i przed nią, aż po dni dzisiejsze. W każdej postaci coś znajomego, lecz zawodzi całość. Szukamy pomocy w dźwiękach, w mowie muzyki, w milczących dziełach znanych i nieznanych malarzy, w zatrzymanym ruchu rzeźb i kamiennym milczeniu bogów i ludzi, ale wszędzie samotność.”

,,Marzy mi się, aby na tle górskich krajobrazów jeszcze raz przesunąć wątki własnego życia, przekazać jego związki z tym, co się w nich działo w ciągu kilkudziesięciu lat. Całe moje wędrowanie nie było tylko wędrowaniem po górach. Gdziekolwiek szedłem, miałem w sobie wielki głód wiadomości dobrego i złego, i nienasyconą pasję poznania wydarzeń, które kiedyś działy się i dziś dzieją.

,,Bo wierzcie mi – nie ma prawdy bez wyobraźni i nie ma rzeczywistości bez marzenia. Co najdziwniejsze – podszeptuje mi to zdrowy rozsądek – stary sceptyk – który czuwa, bym nie zrobił jakiego głupstwa, gdy za bardzo marzę lub gdy staję się zbyt trzeźwy.

Podobno nie ma już takich ludzi, którzy tak czują, tak piszą, tak dzielą się. Niemodni wrażliwcy 🙂 Chociaż myślę, że można jeszcze spotkać. Tak jak przywołany sędziwy piechur spod Halicza. Wybrał się z Wołosatego by spojrzeć z góry raz jeszcze. Na Halicz wchodził z nieukrywanym już trudem, dla siebie tylko odpowiednim tempem. Wspominał, jak przed laty pokonywał te wzniesienia wraz z synem. Długo odpoczywał na szczycie, by później udać się w monotonną drogę powrotną. Niestety siły już nie pozwalały by przejść całą pętlę. Ambitny plan nakreślony już wiele dni wcześniej precyzyjnie określał, że Halicz będzie tym najwyższym, docelowym szczytem.

,,Można po drodze w górach i w życiu zgubić po kolei wszystkie złudzenia, lecz nie wolno zgubić dwóch, wydaje się sprzecznych ze sobą racji – zdrowego rozsądku, który prowadzi i marzenia, które uskrzydla.”

,,Plecak na plecy. Nie zatrzymuj się czasie.”

komentarzy 5

  • M.

    Odpowiedz 28 listopada 2021 15:45

    Dobry wieczór, moje kochane góry Bieszczady, które mnie inspirują, urzekają i oczywiście sprawiają wielką radość, a także dają dużo przyjemności. Gdy tam jestem czuję się spełniony wśród tej dzikiej przyrody. Przez parę lat jeździłem w Bieszczady o jesiennej porze, a nawet raz byłem z Wami i nigdy nie zapomnę tego wyjątkowego czasu spędzonego z Wami, aż mi się łezka pojawiła ze wzruszenia. Dziękuję. Miłego wieczoru

  • Beata

    Odpowiedz 4 grudnia 2021 01:18

    Pięknie napisane. A najbardziej podoba mi się PORÓWNANIE przyrody do Biblii. Dla mnie Natura jest czymś takim właśnie, przed czym trzeba paść na kolana, żeby DOSTRZEC to, co w trawie „piszczy”, Popatrzeć w gorę, żeby dostrzec co w koronach drzew się dzieje. A piękno w tym takie, że dech zapiera. Ciepło pozdrawiam 💚

  • Beata

    Odpowiedz 4 grudnia 2021 22:13

    Westchnęłam głęboko i wyszeptałam – 'oj, zgadzamy się Braciszku’ 😊 W obliczu wydarzeń ostatnich miesięcy, ta myśl i towarzysząca jej emocja jest ożywiająca. Dziękuję 🙏😊

Dodaj komentarz