Sincos

W zaleznosci od kąta

Obraz test

PAMIĘĆ

,,Roztoczańskie pagóry, żywiczny zapach lasów, malownicze doliny rzek z kaskadami wodospadów. Dostojne piękno i zaskakująca różnorodność krajobrazów, cisza i spokój, czyste powietrze, wartościowe zabytki i bogata w wydarzenia historia.” Tak zalety tej krainy opisywał Włodzimierz Wójcikowski w swoim przewodniku po Roztoczu.

Ufając Bogu, wszystkie relacje z ludźmi możemy bez trudu ułożyć z sensem. Kierując się tą prawdą zachowujemy równowagę hierarchiczną. Bóg jest najważniejszy. Wszystko inne jest na właściwym miejscu, wedle ludzkiej ważności – dom, praca, przyjaciele. Pilnujmy tego porządku, na Roztoczu te słowa jakby wybrzmiewają z większą mocą.

Podróżując po tych ścieżkach czerwcową porą, na każdym dosłownie kroku towarzyszyła Nam skromna, oprawiona w płótno książka sprzed blisko sześćdziesięciu już lat, zatytułowana ,,Świątkarz Powsinoga”, autorstwa Tadeusza Seweryna, znakomitego etnografa, badacza sztuki ludowej. I chociaż tytułowy ,,Powsinoga” żył i tworzył na skraju Beskidu Małego w okolicach Wadowic, to posłużył niejako za wzór, by łatwiej wyobrazić sobie wygląd podobnych jemu ludowych artystów, których prace spotykaliśmy na każdym dosłownie kroku.

Roztocze bowiem to miejsca do niespiesznego poznawania, do rozmów, do kontemplowania piękna, jakże odmiennego, nie spotykanego w innych rejonach naszej Ojczyzny.

Można tak…
A można i tak 🙂 miejsce to samo, a jednak inne 🙂

Ale powróćmy na chwil kilka do portretu przywołanego powyżej Powsinogi. Nazywał się on Jędrzej Wawro. ,,Przysadzisty, niby krępy, a wątły, bo zabiedzony, z wyglądu niezgułowaty. Głowa nieco za duża, zdaje się niezdarnie na krótkiej szyi osadzona. Twarz skrzywiona, zastygła w bólu. Jedynie przymrużone, niebieskie, jasne, dziecięce oczy – pogodne i wiedzące. Wygląd cały zaniedbany. Broda golona raz do roku, na Gody – kiedy indziej strzyżona tylko nożycami.

Mowa wydobywająca się spod rozkostrzewionych, jasnych, obwisłych wąsów, nieco fąfrata, a jednak wyrazista i potoczyście płynna. Mówił gwarą, w której krzyżowały się cechy góralszczyzny z właściwościami regionów nizinnych, gwarą, w której odbiła się jego dola powsinogi, dialekt przedmieść i ośrodków robotniczych, a nadto styl kazań kościelnych. Nie dziwmy się więc, że językowi jego brakowało konsekwencji i nie próbujmy nawet wtłaczać go w jakiekolwiek ścisłe formuły. Nieporadny biedaczyna w wytartym kabacie, w portkach wieczyście połatanych, których guziki nie spełniały nigdy swej zwyczajowej funkcji. Już na pierwszy rzut oka łatwo poznać: powsinoga.

Jego świątki, umajone drzewkami i rozśpiewane kolorowymi ptaszkami, rozchodziły się po całej Polsce, wyprzedzane lotnym słowem Zegadłowiczowej ballady. Człowiek prosty, niepiśmienny, ale nie analfabeta duchowy. Artysta przytłoczony dolą nędzarza wiejskiego, twórca najpiękniejszych w Polsce apokryfów. Wypowiadał się w klocku lipiny i snuciu legend pachnących fiorettami świętofranciszkańskiej łąki, ale twórczość jego jednym płynęła łożyskiem. Legendy jego są bowiem treścią, a rzeźby formą tych samych uczuć. Takich jak Wawro rzeźbiarzy były u nas setki i tysiące, jeśli tyloma świątkami zaludnili kapliczki przydrożne. Nazwiska ich rozwiały się jednak w rozgwarze spraw codziennych. Kreśląc żywot Jędrzeja Wawry stronimy od idealizowania prymitywu, niemniej, dokopując się głębi duszy tego powsinogi świątkarza, w imię prawdy co krok stwierdzać musimy; jakżeż bogata to natura i ciekawa wielopłaszczyznowością swoją, którego szkołą były kazania w kościele i pielgrzymki do miejsc odpustowych. Tworzył jak artyści średniowiecza, w głębokiej wierze i silnym przekonaniu, że świątkami swymi zdobywa zasługi do życia wiecznego. Wawro to przede wszystkim przejaw piękna samorodnie kształtowanego w lipinie. Wszystko, o czym mówi, dowodzi, że przemawia do nas człowiek prosty, ale posiadający swoją indywidualność. Każde słowo jego dźwięczy jak ostrze kosy klepanej na kowadełku, lub brzmi dosadnie i twardo, jak uderzenie młotka w dłuto.”

Roztocze, to rozmodlona kraina. Bo przecież istotnym elementem decydującym o lokalizacji krzyży, kapliczek czy figur była uświęcona tradycją chęć oddania ludzkiej zbiorowości pod opiekę bożą.

Od lat zatrzymuje mnie mała architektura sakralna. Każdy region naszego Kraju wyróżnia się spośród pozostałych. Są bowiem cechy charakterystyczne, przypisane wyraźnie do lokalnej społeczności. Nie inaczej jest i na Roztoczu. Ale wszędzie spotykamy coś co łączy, co mobilizuje kolejne pokolenia. To pamięć o tych co pisali historię przez setki lat. Miejsca te, nawet najdalej położone od obecnych ludzkich siedzib są zawsze zadbane, ukwiecone, pielęgnowane często spracowaną, starą dłonią. Miejsca te zatrzymują. Warto przystanąć, spróbować odczytać zatarte upływem czasu inskrypcje, a może poznać fundatorów lub okoliczności postawienia kamiennej czy drewnianej pamiątki.

Oczywiście nieustannie polecam lekturę, która odkrywa to co dla ogółu nierzadko nieznane, słowo bowiem wyjaśnia, wyczula, otwiera oczy na drobiazgi, niby nic nie znaczące akcenty, niuanse.

Jak w pięknej książce Pana Prof. Wiktora Zina zatytułowanej ,,Opowieści o polskich kapliczkach”.

,,Nasze rozważania dotyczące lokalizacji kapliczek i świętych znaków można by snuć w nieskończoność. Wątki realne przeplatają się tu z legendami i metafizyczną wręcz przędzą. Miałem kolegę gimnazjalnego Jurka S., był synem zawodowego wojskowego, majora piechoty. Kiedyś jechałem z nim z Lublina do Warszawy. Nie opodal Ryk mój przyjaciel, który zmarł w 1989 roku na zawał, poprosił o zatrzymanie samochodu. Wysiadł, wyjął z torby dwie nagrobne lampki i poszedł zarośniętą ścieżyną na niczym nie wyróżniające się pole. Zauważyłem, że jest niezwykle zdenerwowany, że trzęsą mu się ręce.

– czy nie jesteś chory? – powiedział, że nic się nie dzieje.

– wszystko jest w porządku. Jeśli chcesz pójdź ze mną.

Weszliśmy na zwykłe kartoflisko. Tam na skrawku ziemi, którą uszanowano nie sadząc ziemniaków zobaczyłem mały drewniany krzyżyk i niewiele większy od kretowiska wzgórek. Jerzy uklęknął i zaczął modlić się, po twarzy spływały mu łzy. Pomogłem mu zapalić te dwie lampki. A działo się to wszystko zupełnie blisko ruchliwej drogi. O nic nie pytałem przeczuwając, że nie znane mi więzy emocjonalne łączą mego przyjaciela z tym miejscem. Dopiero w samochodzie on sam opowiedział mi wszystko to, co w tej chwili opiszę: – Modliłem się na grobie swego ojca.

– jakże to? – pytam. Mówiłeś przecie, że twój ojciec zginął podczas walki. To jakaś mistyfikacja. Przecie nikt nie pozostawiłby bohatera tak bez pamięci w szczerym polu. A jeśli nawet to prawda, to czy ty nie poczuwasz się do obowiązku?… Przerwał mi nagle. Nie zapomnę wyrazu twarzy tego człowieka, była w niej i niemoc, i stanowczość, a najwięcej prośby o zrozumienie.

– mój ojciec w dniu 17 września 1939 roku, wycieńczony i ranny, właśnie w tym miejscu popełnił samobójstwo. Nie był sam. Tułał się po lesie wraz z grupą innych rozbitków. Jeden z nich ocalał i przyniósł mojej matce list. Pożegnał się z nami i określił swą ostatnią wolę. Sądzę, że wolę zmarłego należy uszanować. Co ty o tym sądzisz? – Kiwnąłem głową. – Ojciec chciał leżeć nie na poświęconej ziemi, tylko tam, gdzie odebrał sobie życie. Napisał ponadto, że czyn ten nie jest godny polskiego żołnierza, ale on nie ma siły, by przeżyć klęskę. Niech więc żywi modlą się za jego duszę, a jego grób ma pozostać w miejscu pochówku, ma pozostać mogiłą nie znanego nikomu człowieka. Ja na Zaduszki przyjeżdżam tu. Siostra mieszka w Australii. Moi synowie nie wiedzą nawet o tym, co wyjawiłem tobie.

Po śmierci Jerzego zaproponowałem dr Karolowi S. wspólną jazdę do Warszawy. Przed Rykami zatrzymaliśmy się przy grobie jego dziadka. Ja byłem roztrzęsiony, a on tylko zniecierpliwiony. Wtedy powiedziałem mu: – Czy pan wie, że tu leży pochowany major S., pański dziadek? Czy dacie wiarę co mi odpowiedział? – To bardzo możliwe, ale jedźmy już, bo ja spóźnię się na umówione spotkanie.

I tak siedząc w ciszy swej pracowni myślę, ileż to takich polnych i leśnych grobów istnieje w polskim pejzażu. Ile z nich nie jest oznaczonych nawet drewnianym krzyżem. Ile kapliczek opisanych już i sfotografowanych kryje w swym drewnianym lub kamiennym bycie tajemnicę, której nie rozsupła już nikt i nigdy. Ta ziemia przesączona jest krwią, a każda kropla krwi to jakaś opowieść. Metr kwadratowy tej ziemi – kto wie czy nie jest najdroższy w świecie – nie w przeliczeniu na dolary, lecz na ofiary, za cenę których okupiono tu wolność.”  

Bezkresne, puste przestrzenie i gdzieś samotny krzyż

Na rozstaju dróg, okazały kamienny krzyż. Pamiętna data – 17 kwietnia 1848 roku. To wówczas w Galicji znajdującej się w granicach zaboru austriackiego ukazał się patent cesarski o zniesieniu pańszczyzny, przekazujący chłopom na własność uprawianą ziemię. Chłopi zostali uwolnieni od różnego rodzaju obowiązków i prac przymusowych wykonywanych na rzecz dworu. Zniesienie pańszczyzny poprzedziła wcześniejsza o dwa lata rabacja galicyjska, krwawy bunt anty-szlachecki i anty-pańszczyźniany pod wodzą m.in. Jakuba Szeli.

Po uwolnieniu w 1848 r. włościan przez kolejne lata w galicyjskich wsiach jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać krzyże pańszczyźniane. Składały się na nie poszczególne wsie. Krzyże symbolizowały pogrzebanie pańszczyzny i uzyskanie wolności a data zniesienia poddaństwa stała się z czasem na tych terenach ważnym i obchodzonym uroczyście co roku świętem.

,,Każda wieś chciała mieć krzyż pańszczyźniany. Najlepiej piękniejszy i większy niż sąsiednia. Są więc wśród nich i monumentalne, takie jak w pobliskiej Rudce. Na tym w Gorajcu znajduje się piękna inskrypcja polecająca mieszkańców boskiej opiece. Jest taki przekaz, że pod krzyżami pańszczyźnianymi zakopywano nie tylko księgę powinności wobec dworu, ale także koronę cierniową i kajdany, jako znak wielowiekowego poddaństwa. Dziś powiedzielibyśmy niewolnictwa” – opowiada Joanna Piotrowska.

Poznaliśmy Panią Joannę – kto w październiku będzie z Nami na roztoczańskich warsztatach ten wysłucha nie mniej interesujące historie.

Krzyż pańszczyźniany w Rudce

Czasem, przy odrobinie szczęścia można spotkać nawet swojego imiennika 🙂

Otrzymałem w dniu wczorajszym piękną sentencję, zatytułowaną: ,,Trzy najlepsze miejsca na ziemi”.

Być w czyichś myślach

Być w czyichś modlitwach

Być w czyimś sercu

Roztocze uświadamia Nam, jak bardzo Pamięć o tych co odeszli, pielęgnowana jest przez mieszkańców tej ziemi, oraz jak wielką ona jest dla nich wartością. Byliśmy w kilku miejscach, których nie przywołamy w tym wpisie, wymagają bowiem one osobnego, szczególnego komentarza. Warto poznać naszą historię, blaski ale też cienie, bo przecież w historii nie tylko kolor czarny lub biały.

,, Zbyt wielu ludzi wdrapuje się teraz na krzyż tylko po to, żeby ich można było widzieć z większej odległości, nawet jeśli w tym celu trzeba trochę podeptać Tego, który znajduje się na krzyżu od tak dawna” – Albert Camus

A skoro głównym motywem przewodnim niniejszego wpisu jest ,,Pamięć”, warto wspomnieć pewną ideę, która przyświeca Panu Arkadiuszowi Andrejkowowi. Zasłynął On przed kilkoma już laty z tworzenia deskali. Działanie artysty to chęć upamiętnienia mieszkańców tych ziem, stworzenie w przestrzeni wiosek miejsca na znaki pamięci, zaświadczające nie o wielkich czynach, ale o życiu codziennym, nie o znanych bohaterach, ale o zwykłych ludziach. To sentymentalna podróż do miejsc z pozoru dobrze nam znanych, a które odkrywać możemy na nowo. Pięknie o dziele Pana Arkadiusza napisał Pan Andrzej Potocki w książce zatytułowanej: ,,Cichy memoriał”.

,,Ludzka codzienność nie ma wymiaru globalnego. Jest szara jak te spatynowane starością deski, z którymi Andrejkow zderza rodzinne fotografie. Przywraca pamięć i ci nieobecni na powrót wrastają w lokalną przestrzeń swojej ojcowizny, pogodzeni z jej powszedniością. On tę ciszę memoriału opowiada po kawałku w tak wielu już wsiach i miasteczkach, malując czas zaprzeszły. […] Pozornie jest w tym malarstwie pewna nonszalancja. Te pociągnięcia pędzlem są jakby od niechcenia. A jednak wzruszają nas te obrazy, jeszcze do niedawna przechowywane w rodzinnych albumach i tak nagle pojawiające się na widoku publicznym. Dla nas twarze pozornie bezimienne, ale to przecież konkretni ludzie: Marysie, Staszki, Józki, Zośki…, bo każda fotografia niesie jakąś rodzinną pamięć, z której Andrejkow musi wyłuskać istotę postaci, zanim wypełni nimi pustą przestrzeń od… do. Martwe drewno ożywia konkretnymi ludźmi, którzy na czas tworzenia obrazu stają mu się bliscy. Bywa, że na jednej ścianie zderza ze sobą kilka scen rodzinnych. Tożsamość miejsca ogranicza przestrzeń jego wypowiedzi. Musi się wpisać w sęki i słoje, w ubytki desek”. 

Przemierzając Roztocze znaleźliśmy również takie miejsce. Obraz spotkany w Gorajcu, powstał na podstawie fotografii rodziny Hryhoryja Łaszyna. Zdjęcie zostało zrobione w roku 1932, natomiast deskal Pana Arkadiusza Andrejkowa powstał w roku 2017. Hryhorij Łaszyn, w Gorajcu był pierwszym szefem Proswity, czyli swego rodzaju ukraińskiej organizacji kulturalnej zajmującej się edukacją i walką z analfabetyzmem. Obok Hryhorija – jego druga żona, Marija. Między nimi znajduje się córka Marika. Z tyłu stoi Iwan. Iwan namalował potem obraz, który do dzisiaj wisi w cerkwi w Gorajcu, dla której wykonał różne snycerskie elementy. Odwiedzimy w październiku tę cerkiew i zobaczymy ten obraz. Właśnie w taki sposób, krok za krokiem, dotykając tych miejsc, poznając historię zwyczajnych mieszkańców można zrozumieć i poczuć przeszłość.

By nie zanudzać wspomnę jeszcze pewien epizod, który poznałem poszukując informacji na temat powyższego deskala. Z opisu tym razem Pani Katarzyny Rodackiej, poznałem ciąg dalszy niezwykłej historii. Otóż na oryginalnym zdjęciu na podstawie, którego powstał obraz Pana Andrejkowa, znajdowała się jeszcze jedna osoba, była nią Eudokia Fil z domu Łaszyn, która przez prawie 20 lat starała się o postawienie pomnika ofiarom masakry z kwietnia 1945 r. W Gorajcu doszło wtedy do pacyfikacji mieszkańców, której dokonał Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W sumie zginęły 174 osoby. Cywile, dzieci, starcy. Eudokia Fil od ok. 1993 r. próbowała doprowadzić do upamiętnienia ofiar tej zbrodni. Udało się. W listopadzie 2009 r. otrzymała list z decyzją, że pomnik zostanie postawiony. Zmarła tego samego dnia.

Chcę uzmysłowić jak zupełnie inną wartość posiada takie odkrywanie. Nie jedynie przez szybę z pędzącego samochodu, ale niespiesznie, zatrzymując się, słuchając, bo wiele osób chce opowiedzieć, podzielić się, tym co dla nich ważne.

Poniżej jeden z wielu, choć dla mieszkańców Gorajca najważniejszy deskal, upamiętniający rodzinę, która przed laty w tym miejscu mieszkała.

Rodzina Hryhoryja Łaszyna z Gorajca

A dla wytrwałych jeszcze jeden deskal 🙂 również z tej samej miejscowości 🙂 autorstwa Pana Arkadiusza Andrejkowa upamiętniający pewnego rysia Bohuna. I choć na moment odbiegnę od tematu, to warto poznać tę niebywałą historię. Dla zainteresowanych informacja, że spotkać można go na deskach czatowni ornitologicznej usytuowanej pod lasem.

,,Bohun do swojego wypadku żył na wolności, biegał po polach i lasach. Któregoś dnia, szukając pożywienia, trafił do nieznanej części lasu. Nagle poczuł, że na łapach zaciska mu się pułapka. Zaplątał się w siatkę ochraniającą leśne uprawy. Pewnie zdechłby z głodu lub utraty krwi, gdyby nie został znaleziony przez ludzi.Na noszach zabrano rysia do Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu. Niestety, lekarze musieli amputować poszarpaną przednią łapę. Stało się jasne, że Bohun, bo tak weterynarze nazwali zwierzaka, będzie musiał uczyć się życia na nowo. Ryś mógł być sławny na cały świat, ponieważ angielski spec od implantologii zobowiązał się wykonać dla niego specjalną protezę. W ten sposób Bohun byłby pierwszym dzikim kotem z implantem łapy i pierwszym takim zwierzęciem w Polsce. Ostatecznie nie zdecydowano się na protezę, a Bohun jako kaleka dobrze sobie radzi. Pomimo braku jednej łapy potrafi wskoczyć na wysokość dwóch metrów i podciągając się jedyną przednią łapą, utrzymać się na pochyłym pniu. Odrobił straty z okresu rekonwalescencji i stał się prawdziwym olbrzymem (30kg wagi).

Ryś Bohun

Zaczynaliśmy dzisiejszą opowieść obrazami kwitnących kasztanów, i nimi też zakończymy. Chyba uwielbiają one Roztocze. Mnóstwo ich. Jesienią też wyglądają obłędnie. Podobno wielki matematyk, Stefan Banach, pisał, że na kasztanach uczył się liczyć do dziesięciu. My spróbujemy kasztany fotografować 🙂 ale to jesienią, która nadchodzi cichutko, niepostrzeżenie… Już dziś Zapraszamy 🙂

komentarze 4

  • M.

    Odpowiedz 25 lipca 2021 17:42

    Dobry wieczór 🙂

    Dotychczas jakoś nie przywiązywałem szczególnej uwagi do tej małej architektury sakralnej, a teraz doceniam piękno tych krzyży i przede wszystkim bardzo ładnie się komponują w krajobrazie i w przyrodzie 🙂
    Pozdrawiam

  • ilona

    Odpowiedz 26 lipca 2021 10:10

    ależ mnie rozczuliły te kapliczki, ich różnorodność, położenie wśród przyrody, jakże pięknej i prostej jednocześnie. kwitnące łąki, kasztany – dzieło doskonałe, które możemy podziwiać, cieszyć oko i czerpać energię. tylko trzeba umieć dostrzec te cuda. fotografie błażeja znacznie to ułatwiają. piękne. świadczą o wrażliwości, szacunku, refleksji. no i do tego nieco historii w tle, która uświadamia nam fakty, poświęcenie, oddanie, ofiary naszych przodków. niezwykłe jest to wszystko razem. wzruszające, piękne w swojej prostocie.błażeju, bardzo dziękuje. opowiadaj dalej 😉

Dodaj komentarz