W MALACHITOWEJ OPRAWIE
,,Na naszych cmentarzach murszejące pomniki stanowią autentyczną ilustrację historii. Wejdźmy poza bramę jednego z wielu wiejskich cmentarzy, w Gdowie pod Krakowem, tam jeszcze dziś odnaleźć można sąsiadujące ze sobą grobowce konfederatów barskich i poległych w ostatniej wojnie akowców. To jakby dwa bieguny smutnego rozdziału historii narodu. Baczny obserwator, idąc cmentarną ścieżką, odczyta inskrypcje na grobach poległych w czasie insurekcji kościuszkowskiej i tych, którzy zginęli od ran zadanych pod Samosierrą. Powstańcy listopadowi leżą obok ofiar Jakuba Szeli. Mogiły bohaterów powstania styczniowego bratają się z grobami legionistów Dąbrowskiego i Piłsudskiego. Leżą obok siebie żołnierze września i ofiary okupacji hitlerowskiej, jak i tej, która nastąpiła zaraz później. Cmentarze – nie te sławne nekropolie – a te przeciętne, jakby zapomniane, które paroma słowami nagrobnych inskrypcji potrafią stać się najlepszym przewodnikiem naszych dziejów, to prawdziwe relikwiarze narodowej pamięci. Przecie na tym nie koniec świętości krajobrazu. Gdzieś przy rozstaju wiejskich dróg, przy źródle, na wzgórzu, w końcu w szczerym polu, na pasmie miedzy, znajdziemy krzyże i kapliczki milczące, zagadkowe. Kto i dlaczego je stawiał? Kto sadził i pielęgnował lipy, które strzegą kamiennego słupka?
Jestem w Mereczowszczyźnie na Polesiu, w miejscu urodzenia Tadeusza Kościuszki. Żelazny srebrzony łańcuch i błękitno malowane słupki ograniczają obłą wypukłość terenu, wokół wycięto wszystkie drzewa i krzewy. Pisany w obcym języku, obcym alfabetem napis informuje, kto i kiedy w tym miejscu się urodził. Wprawne oko dostrzeże związki tego wzgórka ze stawem, z żałosną resztką bzów i ledwie dostrzegalnymi śladami ścieżyn. Coś ściska za gardło. Coś gnie kolana. Czas jest nieprzekupny. Z kępy oczeretów na stawie wzlatuje stado dzikich kaczek. Dlaczego nie pozostał dwór, spichrz, gumna, piekarnia?
Na lesistym wzgórzu trwają ruiny zamku Pusłowskich. Partyzanci sowieccy przez trzy dni znosili snopki słomy, by zniszczyć zabytkowe wnętrze komnat. W takich chwilach czarnego zwątpienia człowiek traci wiarę we wszystko. Idę pustą ścieżyną pomiędzy ostami i nagle słyszę śpiewną polską mowę:
– Bazylku, pilnuj prawego ramienia. Hej. W górę.
Kilku spracowanych ludzi podnosi krzyż, taki zwyczajny drewniany, wysoki i dumny, chociaż ledwie przyciosany z sosnowych pni. Stawiają go w dość przypadkowym miejscu. Jestem przy tym i pytam:
– Dlaczego właśnie tu?
– Zwyczajnie – odpowiadają. Niech stoi w miejscu tym samym, gdzie stał przed pół wiekiem, przy rozstajnych drogach.
A dróg żadnych nie ma. Dopiero gdy słońce z boku oświetliło łąkę, okazało się, że majaczą jakieś zaklęśnięcia terenu, dawne koleiny. Ba! Pośród traw trwa nawet omszały kamień, który zdaje się mówić: – To właśnie w tym miejscu, nie gdzie indziej, stał ten strażnik polskiego krajobrazu i będzie strzegł go nadal, bo jest potrzebny ludziom.
Pytam ich:
– Kim jesteście?
I oto otrzymuję odpowiedź lapidarną, ale absolutnie prawdziwą.
– My tutejsi.
Tadeusz Kościuszko też był tutejszy. To wiele wyjaśnia. Kiedyś w swej młodości, bywałem we wsiach na Wołyniu, gdzie nikt ze starszych mieszkańców nie znał polskiego języka, posługiwali się ,,językiem tutejszym”. Nie był on ani ukraiński, ani rosyjski, ani do końca polski. Wszyscy ci ludzie byli wierzący, modlili się w drewnianych cerkiewkach lub kościołach, zmarłych grzebali na wiejskich cmentarzach, które istniały tu od wieków. Wtedy nikt nikogo nie pytał, czyja wiara lepsza. Rzymskokatolicy, grekokatolicy, prawosławni ujawniali przywiązanie do ziemi stawianiem krzyży i kapliczek stanowiących jakieś akty strzeliste naszego krajobrazu.”
Przywołane powyżej słowa zostały wypowiedziane przez Prof. Wiktora Zina wiele, wiele lat temu. A wciąż dla mnie są żywe i aktualne. Szczególnie kiedy podróżuję po wschodnich lub południowych krańcach naszej Ojczyzny. Podobnie odzywały się one we mnie w ostatnich tygodniach, kiedy przemierzaliśmy Beskid Niski oraz Roztocze. Bo nie sposób by chcieć poznać te miejsca, bez sięgnięcia w głąb, tam gdzie dla oka prawie już nie ma niczego.
Poprzednim wpisem Zaprosiliśmy Was na październikowe spotkania, warsztaty w wyjątkowych miejscach jakimi są Beskid Niski oraz Roztocze. Dziś kontynuacja tej myśli, próba dotknięcia niewidzialnej sfery, przestrzeni, która wybrzmiewa głosami tysięcy anonimowych postaci.
Przywołuję, polecam każdorazowo coś co mnie zatrzymuje na dłużej, najczęściej ciekawą lekturę, zasłyszaną opowieść, czasem drobiazg, który dyktuje mi by dzielić się, przybliżać. Z pozoru nie mający nic wspólnego szczegół, luźno rzucony akcent. A jednak po czasie tak wiele wspólnych cech. Powiązań. Współistnień, prawdziwych symbioz.
Kto jednak zna zarówno Beskid Niski jak i Roztocze, potrafi bezbłędnie wychwycić odpowiednie brzmienia, charakter, całą paletę barw.
Dlatego przywołam i tym razem coś jakby z daleka… choć przeplata się na każdym dosłownie kroku, dopełnia.
Mieliście okazję przeczytać znakomitą książkę autorstwa Pani Moniki Sznajderman zatytułowaną ,,Pusty las”? Jeśli nie, szczerze polecam. Wówczas i czas spędzony z Nami będzie czasem wyjątkowym. Gwarantuję, że dni te odcisną niezapomniany ślad, zabierzecie ze sobą do domów nie tylko wspomnienia. Wyjedziecie jako ktoś odmieniony, zakochany w pustce, przestrzeni, zrozumiecie ten Kraj naprawdę.
Posłuchajcie, jak o tej książce napisał Pan Prof. Paweł Próchniak:
,,Żyjąc, zajmujemy miejsce tych, którzy byli przed nami, taka jest oczywista kolej rzeczy. Jak jednak żyć w miejscu, w którym garstka ludzi zajmuje miejsce po ośmiuset, jak wypełnić taką przestronną pustkę? Szczególnie gdy tych ośmiuset nie odeszło tak, jak nakazuje czas, lecz zmiotła ich historia? Pusty las to opowieść autorki o życiu w Wołowcu, beskidzkiej wsi, z której kolejno znikali szukający szczęścia za oceanem biedacy, wizjonerscy nafciarze, Żydzi, Cyganie, Łemkowie. To także jej hołd dla tego miejsca na ziemi, jego historii, przyrody i jego mieszkańców.
„Pusty las” to książka o życiu „wśród zrujnowanych cerkwi i zdziczałych sadów”, o wrastaniu w osierocony krajobraz i o czytaniu świata, który trwa już tylko w powidokach czegoś, czego „nie wolno przeoczyć”.
Monika Sznajderman czyta Beskid Niski i czyta Wołowiec – czyta swoje miejsce na ziemi, miejsce życia na łące pamięci, w wyrwach po dawnych mieszkańcach Łemkowszczyzny. Te wyrwy, te pasma pustki – niewidoczne na pierwszy rzut oka – zjawiają się pośród słów, zawołane po imieniu. W tej prozie niemal słychać stukot klawiszy pod opuszkami palców, słychać oddech zbratany z rytmem kroków. I słychać też – mocno, wyraźnie – coś, co jest „jak łemkowskie gorzkie żale, jak smutna litania”.
Pusty las – miejsce, od którego wieje grozą, całe w dreszczach, zagrzebane w cierpkiej ciszy. I jednocześnie jest to miejsce żywych głosów, codziennej krzątaniny, powszedniej czułości istnienia, która pachnie chlebem, tarniną i mgłą.
Może w tym właśnie leży tajemnica tej prozy – w czułości, z jaką Monika Sznajderman dotyka ziemi niczyjej, leżącej pod białym, lodowatym słońcem, śmiertelnie zranionej. Ta czułość dotknięć jest czułością słów, ale ma też w sobie coś z miłości – przenikliwej, trzeźwej, dyskretnej. Taka miłość staje w pustym lesie, nawołuje. Wywabia z nieistnienia to, co powinno trwać. Układa usta do dawno zapomnianych imion jak do pocałunku. Powierza istnienie wyobraźni – osłania je, opatruje jego rany.”
Monika Sznajderman stąpa po śladach swoich sąsiadów. Odkrywa historię ludzi, którzy mieszkali przed nią w Wołowcu i okolicach, opisuje historie miejsc, w których żyli – najpierw oni, teraz w ich miejscu ona. Książka jest napisana z niebywałym wyczuciem, przywołuje nazwiska ludzi, którzy odeszli w niepamięć. Okazuje się jednak, że niepamięć to proces odwracalny – dzięki Monice Sznajderman jej sąsiedzi odżyli, znowu się rodzą, umierają, wyjeżdżają do Ameryki lub stamtąd wracają, uprawiają swoje pola, zmieniają wiarę, walczą w wojnach i czekają na pokój. Niezwykle złożona jest historia Wołowca i okolic; dzięki tej książce staje się nie tylko bardziej zrozumiała, ale też w pewnym sensie uniwersalna. Wszyscy w końcu stąpamy po czyichś śladach; pytanie tylko czy zadajemy sobie trud postawienia pytania kim byli ludzie, dzięki którym żyjemy w miejscu, które nazywamy domem.”
Ileż podobnych Wołowców spotykamy na swojej drodze. Jakby przez kalkę powielanych historii. Choćby jak odległe Brusno Stare na Roztoczu. Pierwsza wzmianka o Bruśnie pojawia się w dokumentach już w roku 1444. W 1921 roku w Bruśnie Starym, w zabudowaniach i jednym dworze, mieszkało 1083 osoby, w tym 41 Polaków, 990 Rusinów (Ukraińców), 52 Żydów. We wrześniu 1945 roku część mieszkańców wysiedlono do ZSRR, pozostałych wywieziono na północne i zachodnie tereny Polski, w ramach przeprowadzonej w 1947 roku akcji Wisła. Czas spustoszeń, czas zakłamania i wstydu.
Dziś w tym miejscu jedynie już las, oraz położony wśród lasów cmentarz mający swój niepowtarzalny klimat złożony z cieni i szumu drzew, zapachu lasu oraz leśnej ciszy. Osobliwe miejsce do zadumy, modlitwy i refleksji nad przemijaniem. Las, który porósł dawną dużą, rozległą wieś, po której nie zostało już nic.
Zapraszamy w październikowy czas, by podobnie do Pani Moniki Sznajderman, stąpać po śladach byłych mieszkańców roztoczańskich i beskidzkich ziem. Pokażemy Wam miejsca, które zachowały mnóstwo autentyzmu. A wszędzie towarzyszyć Nam będzie krzyż. Który w minionych czasach był szubienicą, czymś co budziło wstręt i obrzydzenie. A dziś jest najświętszą relikwią, całujemy go, klękamy przed nim, błogosławimy krzyżem.
W innym lesie, na innym cmentarzu spotkaliśmy mieszkańca okolicznej wioski. W krótkiej rozmowie opowiedział Nam o swoich łemkowskich korzeniach, o różnicach między kiedyś a dziś. Opowiedział, że wśród lokalnej społeczności żyje dziewięćdziesięciokilkulatek, który pytany jak było dawniej, odpowiada prosto: wszyscy żyli razem, razem bawili się, żenili, razem pracowali. Jedyna różnica, to taka, że chodzili modlić się jedni do kościoła, inni do cerkwi, a jeszcze inni do bóżnicy.
Jeśli masz ochotę by przeżyć coś niezwykłego, odkryć nieznane rejony, wiosenne malachity zamienić na jesienne agaty, to nie czekaj z decyzją. Mawiają, że zarówno Beskid Niski jak i Roztocze to kamień i drewno. Połączenie trwałości z lekkością, kruchością, ulotnością. Zasmakuj z Nami w Roztoczu 😉
M.
2 lipca 2021 16:23Dzień dobry,
Małgosiu i Błażej smutne były tamte czasy, gdyż wielu Naszych Rodaków zginęło, by Nasz Naród był wolny od zaborów po II wojnie światowej. Bardzo się cieszę, że poruszyliście ten temat tak ważny w Naszej HISTORII. Nie wiem, czy Wam mówiłem, ale Moi przodkowie, a dokładnie obaj DZIADKOWIE brali udział w II wojnie światowej. Jeden Dziadek wrócił po wojnie, a drugi niestety został rozstrzelany przez okupanta. Zostały mi po nich pamiątki w postaci starych fotografii. A rzeźby na grobach i krzyże są bardzo piękne takie dzieła sztuki to taki hołd dla Naszych Obrońców, którzy zginęli walcząc o wolność Naszego Narodu i Kraju.
Pozdrawiam
admin
2 lipca 2021 19:29Dzień dobry Michale,
Krzyż wpisany w życie człowieka. W takich miejscach, które odwiedzaliśmy szczególnie przemawia, mimo, a może przede wszystkim dlatego, że losy człowieka na tych ziemiach były mocno zagmatwane. A teraz kiedy cisza i pustka, wymowa ich szczególna, wyjątkowa.
Warto zwrócić uwagę na charakterystyczne motywy pojawiające się na bruśnieńskich krzyżach. To stylizacja na krzyże drewniane, z rzeźbieniami kory dębowej, słojami drewna na poprzecznych belkach oraz oplatającym belki bluszczem.
Niezwykłe Michale, że właśnie ta galeria przywołała w Tobie rodzinne wspomnienia.
Dziękujemy i Pozdrawiamy serdecznie 🙂